Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Bardzo chciałam napisać o tej książce bardzo dobrze, ale niestety nie umiem. Marcin Grzelak to przesympatyczny szczeciński autor, który zachwycił mnie swoim debiutem („Pułapka na anioły”). Podobała mi się również jego kolejna książka („Cukier na duszy”). Obie były inne niż to czego się spodziewałam – ich główną zaletą było to, że nie były ani kryminałami, ani powieściami sensacyjnymi, w których lubują się szczecińscy autorzy (nie ma w tym niczego złego, ale ileż można?). Niestety, razem z trzecią powieścią Grzelak zboczył z obranej ścieżki i napisał coś, w czym wątek kryminalno-sensacyjny odgrywa istotną rolę. Moim zdaniem wyszło mu w związku z tym ni to, ni sio, a ja zostałam z kupionym za gotówkę i opatrzonym autografem z dedykacją egzemplarzem książki (dwie poprzednie wypożyczyłam z biblioteki) jak Himmilsbach z angielskim.
Beksa o jakim mowa w tytule jest tym, nie tą, beksą. Według zamierzeń autora miała być to powieść o mężczyznach, którzy płaczą w ukryciu, nie chcąc znów – jak kiedyś w dzieciństwie – być nazywanymi „beksami”. Powieść o tym co uważane jest za męskie, a co nie, o rolach narzucanych przez patriarchat również i mężczyznom. Pomysł świetny, bo mało takich historii, jednak z wykonaniem coś poszło nie do końca tak. Początek zapowiadał się dobrze, choć długo pojawiające się kolejno wątki były bardzo tajemnicze (momentami aż za bardzo) i prowadziły nie wiadomo dokąd. Mimo to czytając, jak przy poprzednich dwóch powieściach, dałam się porwać specyficznemu stylowi autora, w tym – przede wszystkim – jego szczególnej wrażliwości. Im dalej jednak, tym było gorzej. Wątki, choć zaczęły się rozjaśniać i coraz wyraźniej ze sobą łączyć, jednocześnie wyraźnie skręciły w stronę gangsterki i kryminału, co ewidentnie zaszkodziło całości. Paradoksalnie, z jednej strony wszystko stało się zbyt łopatologiczne i oczywiste, zaś z drugiej połączenie czy ostateczne rozwiązanie niektórych, do tej pory pozornie ze sobą nie połączonych, historii było dla mnie nadmiernie wydumane (a poprowadzenie wątku psychoterapeuty wręcz mnie rozśmieszyło, choć nie przypuszczam, aby taka była intencja autora).
Żeby jednak tylko nie narzekać. Tę książkę Marcin Grzelak wydał w debiutującym na rynku szczecińskim wydawnictwie Poza. W Szczecinie zorganizowało ono autorowi naprawdę porządną kampanię promocyjną, w stylu, do którego polski czytelnik absolutnie nie nawykł. Plusem jest również to, że zaprojektowanie okładki książki zlecono grafikowi i malarzowi, Jackowi Staniszewskiemu. Mimo że kompletnie nie rozumiem jak ma się ona do treści książki (tak, widzę, że szminka to w istocie pocisk), to naprawdę doceniam ideę, zwłaszcza na tle tego do czego przyzwyczaili nas tzw. wiodący wydawcy. I choć solidnego dopracowania wymaga jeszcze korekta (bardzo solidnego!), trzymam kciuki za kolejne książki. Jak również za to, by Marcin Grzelak przypomniał sobie w czym tkwi jego literacka siła i nie próbował jej podkręcać przy pomocy popularnych metod.

Bardzo chciałam napisać o tej książce bardzo dobrze, ale niestety nie umiem. Marcin Grzelak to przesympatyczny szczeciński autor, który zachwycił mnie swoim debiutem („Pułapka na anioły”). Podobała mi się również jego kolejna książka („Cukier na duszy”). Obie były inne niż to czego się spodziewałam – ich główną zaletą było to, że nie były ani kryminałami, ani powieściami...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Moje przekorne „ja” dziwnie się czuje, idąc za tłumem, który zgodnie krzyczy, że jest to znakomita książka, ale ponieważ naprawdę jest ona świetna, nie pozostaje mu nic innego niż przyłączyć się do okrzyków i wiwatów. Choćbym bardzo chciała (a nie chcę), nie znajdę bowiem powodów do wybrzydzania, może poza tym, że to grubaśna pozycja, a ja za takimi nie przepadam.
Nie czytałam „Davida Copperfielda”, ale znam kilka innych utworów Dickensa, więc mniej więcej mogę sobie wyobrazić nędzę i beznadzieję, z jaką musiał mierzyć się jego bohater, żyjący w XIX-wiecznej Anglii. Kingsolver osadza akcję swojej powieści w wieku XXI, w Stanach Zjednoczonych (o ile dobrze zapamiętałam, w stanie Tennesee), ale nędza i beznadzieja pozostają takie same. I gdy sobie to uświadomić, to właśnie jest najgorsze. Chociaż nie, najnajgorsze jest to, że bez trudu umiałabym osadzić akcję analogicznej historii w Polsce AD 2024.
Nie będę tu streszczać książki, sporo już o niej postów i w tej grupie, i wszędzie indziej. W skrócie: Demon opowiada nam o swoim życiu, poczynając od okresu noworodkowego (pierwsze, genialne, również w tłumaczeniu! zdanie brzmi: „Najsampierw wziąłem i się urodziłem.”), a kończąc mniej więcej w okolicy wieku 20 lat. Oddanie mu głosu to znakomity wybór, bowiem jest to młodzieniec niewątpliwie inteligentny, a przy tym obdarzony poczuciem humoru, i cóż, że czarnego (a raczej, w tych okolicznościach, co za szczęście, że czarnego!). Jego opowieść jest w związku z tym owszem, mocno poruszająca, ale wolna od sentymentalizmu czy dydaktyzmu. Sama w trakcie lektury czułam się jakbym jechała rollercoasterem – w górę, a potem w dół, niemal do samego piekła i znów w górę, bez żadnej gwarancji na którym poziomie znajdzie się meta.
I teraz prywata. Wychowałam się w miejscu, w którym dożycie czterdziestki było oceniane w kategoriach sukcesu. Widziałam chyba wszystko – zapijanie się na śmierć, przedawkowanie, gonitwy z siekierami (nie jesteśmy w USA, nie mamy dostępu do broni palnej, za to do rąbanej i owszem). Odtwarzany po wybraniu numeru 997 komunikat: „Pogotowie Policji, proszę czekać”, słyszałam więcej razy niż słowo „mama”. Wyprowadziłam się stamtąd dziesięć lat temu, niestety nie zmieniłam pracy, a w niej codziennie stykam się z biedą i beznadzieją, wypisz wymaluj jak w powieści Kingsolver. Ilekroć wydaje mi się, że widziałam już wszystko, a poza tym przecież mamy XXI wiek, postęp i nowoczesność, nieprawdaż, przychodzi ktoś, kto sprawia, że opadają mi ręce, szczęka i wszystkie inne części ciała, które mogą opaść.
Zatem. Jeśli wydaje się Wam, że powieść Kingsolver dotyczy tej zgniłej Ameryki, bardzo się mylicie. Ok, u nas może nie ma tak olbrzymiego problemu z uzależnianiem pacjentów od leków przeciwbólowych (to istotny wątek w „Demonie Copperheadzie”), ale wiele wskazuje na to, że może być to tylko kwestią czasu (patrz: ujawnione ostatnio przypadki śmierci z powodu przedawkowania fentanylu).
Idąc dalej i podążając za tematyką „Demona…”. Rodziny zastępcze i opłacanie pracowników opieki społecznej. To ciągle jest zabawa dla pasjonatów, zwłaszcza jeśli chodzi o pracowników OPS. Rodzin zastępczych brakuje, a system, w którym dzieci przypisane są do powiatów nie sprzyja poprawie sytuacji. Wśród wielu pereł, czyli ludzi, którym naprawdę na sercu leży dobro dzieci, trafiają się i zgnilce, o czym dowiadujemy się z mediów, zazwyczaj wówczas, gdy nie da się już zrobić nic sensownego. Bycie pracownikiem OPS urasta do rangi wyczynu na miarę Herkulesa, ale i to do czasu. Herkules miał bowiem do wykonania tylko 12 prac, a ci ludzie mają ich kilkadziesiąt, o ile nie kilkaset razy więcej. Sama nie pracuję na pierwszej linii frontu, a w zasadzie na ostatniej, a i tak po ponad dwudziestu latach obcowania z tymi historiami czuję, że absolutnie przekroczyłam wszelkie własne granice. A ja nie jestem Demonem. Nie tkwię w samym środku, nie muszę się z tym wszystkim bezpośrednio mierzyć.
Idąc jeszcze dalej. Łatwo jest ocenić człowieka przez pryzmat jego aktualnego zachowania. Dlatego mój mąż i ja zawsze różniliśmy w się ocenie naszych sąsiadów. Ja znałam ich od małego, wiedziałam w jakim środowisku wzrastali, co sprawiło, że znaleźli się w takim a nie innym miejscu (tak, kapitał społeczno-kulturowy rodziców odegrał tu decydującą rolę). On poznał ich już jako dorosłych, niejednego w wersji „pełnokrwisty bandzior, z wieloma wyrokami na koncie” – nad czym się tu zastanawiać? Patologia to patologia przecież. Dlatego towarzyszenie Demonowi od początku w przeżywaniu jego historii, dla wielu czytelników może być bezcennym doświadczeniem, skutkującym zmianą sposobu patrzenia na świat.
Poruszająca i potrzebna nam wszystkim lektura.

Moje przekorne „ja” dziwnie się czuje, idąc za tłumem, który zgodnie krzyczy, że jest to znakomita książka, ale ponieważ naprawdę jest ona świetna, nie pozostaje mu nic innego niż przyłączyć się do okrzyków i wiwatów. Choćbym bardzo chciała (a nie chcę), nie znajdę bowiem powodów do wybrzydzania, może poza tym, że to grubaśna pozycja, a ja za takimi nie przepadam.
Nie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kolejna, czwarta już część, kryminalnego cyklu z dziarskimi emerytami w roli głównej. Po nieco słabszej części trzeciej, Osman wraca do formy.
Wiem, że nie wszystkim te historie przypadły do gustu – ja, dostrzegając wszystkie wady i niedoróbki, jestem w nich zakochana! To naprawdę bardzo cosy crime, kocyk na serce – mimo wszystkich trupów i przestępstw, z jakimi stykają się główni bohaterowie. Czy autor stąpa po krawędzi i niekiedy (a nawet często) przekracza ramy prawdopodobieństwa? Owszem. Czy możliwe, aby w prawdziwym życiu bardzo groźni przestępcy (w tej części są to ci od narkotyków i dzieł sztuki, tudzież antyków) faktycznie nabierali się na czar siwych włosów i pozwalali ujść z życiem członkom Czwartkowego Klubu Zbrodni? Ależ skąd! Czy ma to dla mnie jakiekolwiek znaczenie? Absolutnie żadnego, miłość jest przecież ślepa!
Dodatkowym atutem tej części, podobnie jak w przypadku części drugiej – „Człowiek, który umarł dwa razy”, jest wprowadzenie wątku całkiem na serio, który nie śmieszy a porusza, i to solidnie. Demencja, Alzheimer – z tym będziemy mierzyć się coraz częściej, a ci, którzy opiekowali się bliskimi dotkniętymi tymi schorzeniami doskonale wiedzą jak bardzo są one degradujące i demolujące – tak chorego, jak i osoby z jego otoczenia. Osmanowi udało się napisać o tym w sposób prawdziwy (choć oczywiście po wzięciu poprawki na fakt, że mamy do czynienia z naprawdę dobrze sytuowanymi i nie do końca normalnymi emerytami) i wzruszający, a nie sentymentalny.
To jednak co zmartwiło mnie najbardziej, to zapowiedź, że na kolejną część będziemy musieli poczekać dłużej. To łamie moje serce i nawet informacja o tym, że na podstawie książek powstanie film w gwiazdorskiej obsadzie (Helen Mirren, Ben Kingsley, Pierce Brosnan) nie jest w stanie ukoić mego bólu.

Kolejna, czwarta już część, kryminalnego cyklu z dziarskimi emerytami w roli głównej. Po nieco słabszej części trzeciej, Osman wraca do formy.
Wiem, że nie wszystkim te historie przypadły do gustu – ja, dostrzegając wszystkie wady i niedoróbki, jestem w nich zakochana! To naprawdę bardzo cosy crime, kocyk na serce – mimo wszystkich trupów i przestępstw, z jakimi stykają...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jakież to szczęście, że w mojej bibliotece było dostępne pierwsze polskie wydanie tej książki, z grafiką Waldemara Świerzego na okładce, a nie wydanie aktualne z okładką filmową i straszącą z niej Emmą Stone! Wówczas bowiem z pewnością żadna siła nie zmusiłaby mnie do porównania filmu z pierwowzorem książkowym - Emmę Stone wprawdzie bardzo lubię i doceniam jej kunszt aktorski, jednak film zupełnie mi się nie podobał (pomijając scenografię i kilka scen). I choć książka, niezależnie od okładki, nie jest dziełem wybitnym, to jednak w porównaniu z filmem wypada znacznie lepiej, gdyż niesie ze sobą coś więcej niż – anonsowany jako feministyczny - przekaz, że najważniejszą rzeczą dla rozwoju kobiety jest seks, przy jednoczesnym zastrzeżeniu, że rozwój ten będzie udany dopiero wówczas, gdy kobieta zacznie zachowywać się jak mężczyzna. Uch.
Przypuszczam zarazem, że gdybym trafiła na książkę Graya wcześniej niż na film, napisałabym tu całkiem coś innego. Dziwna to bowiem historia, z której nie do końca wiadomo co wynika – mam wrażenie, że czytana samodzielnie, bez narzuconej przez film interpretacji, mogłaby doprowadzić mnie do całkiem interesujących wniosków. Niestety, film widziałam jako pierwszy, stąd też niewiele mogło mnie już zaskoczyć – poza tym, że Gray (na całe szczęście) zamieścił w swoim utworze znacznie więcej niż zobaczył w nim reżyser - Lanthimos.
Inna jest już sama konstrukcja książki oraz czas, w którym dzieje się akcja. U Lanthimosa narracja jest jedna, a wydarzenia rozgrywają się nie wiadomo w zasadzie kiedy. Z jednej strony mamy stroje i zachowania z epoki wiktoriańskiej, lecz z drugiej niesamowita scenografia przenosi nas do jakiegoś czasu ponad czasem, ni to w przeszłości, ni w przyszłości. Tymczasem Gray nie bawi się w takie eksperymenty, ograniczając elementy fantastyczne do znanego od czasów Mary Shelley wątku ożywienia martwego człowieka, dziwnych zabaw chirurgicznych oraz do konstrukcji postaci Godwina Baxtera alias Bozi. Tym jednak co różni najbardziej obie historie jest to, że Gray puszcza do czytelnika oko, tworząc powieść szkatułkową. Zasadniczy zrąb narracji stanowi rzekomy rękopis powieści napisanej przez zmarłego w 1911 roku lekarza, męża nadzwyczajnie wskrzeszonej kobiety, w którym opisuje on jej historię (i tylko ją sfilmował Lanthimos). Zaraz po nim autor raczy nas jednak listem – posłowiem napisanym przez wdowę po lekarzu, bohaterkę jego książki, w którym dość krytycznie wyraża się ona o twórczości swojego zmarłego małżonka, przedstawiając własną wersję wydarzeń. Jakby tego było mało, całość objęta jest klamrą w postaci wstępu i końcowych przypisów podpisanych przez samego Graya. Czytelnik sam musi się w tej sytuacji zdecydować, co z tego co przeczytał jest na serio i czy w ogóle cokolwiek może tak traktować.
Czy warto to czytać? Nie mam pojęcia. Osobiście dostrzegam tu krytykę Imperium Brytyjskiego i jego mieszkańców (ze szczególnym uwzględnieniem Anglików), jak również – tak, naprawdę to zobaczyłam! – naśmiewanie się z męskich pomysłów na kobietę, w tym wizji ich roli w społeczeństwie. Główni bohaterowie nie są też tak bezrefleksyjni jak w filmie, a seks nie stanowi głównego sensu ich życia (choć owszem również książkowa Bella/Victoria uważa go za rzecz ważną i przyjemną, a wręcz potrzebną). Napisane też jest to przyzwoitym językiem, ale po obejrzeniu filmu nie urzekła mnie ta historia, nic nie poradzę.

Jakież to szczęście, że w mojej bibliotece było dostępne pierwsze polskie wydanie tej książki, z grafiką Waldemara Świerzego na okładce, a nie wydanie aktualne z okładką filmową i straszącą z niej Emmą Stone! Wówczas bowiem z pewnością żadna siła nie zmusiłaby mnie do porównania filmu z pierwowzorem książkowym - Emmę Stone wprawdzie bardzo lubię i doceniam jej kunszt...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Okładka „Kradzieży” mogłaby sugerować radosną opowieść o oglądanym przez różowe okulary świecie pełnym reniferów. Nic bardziej mylnego - jest to dość ponura i krwawa historia o okrucieństwie, dyskryminacji i samotności, rozgrywająca się na pograniczu Szwecji i Norwegii, w północnej części tych krajów, nazywanej potocznie (co zdaniem tych, którzy tam mieszkają jest ponadto przejawem pogardy) Laponią, choć jej prawidłowa nazwa to Sápmi.
Osią narracyjną, wokół której jest zbudowana akcja, jest jedno, konkretne zabójstwo renifera, którego przypadkowym świadkiem była jego dziewięcioletnia wówczas właścicielka – wywodząca się z rdzennej ludności (Saamów) Elsa. Nie jest to ani pierwszy, ani ostatni zabity w ten sposób renifer, jednak ta konkretna śmierć kładzie się cieniem na życiu dziewczynki. Autorka książki, sama saamskiego pochodzenia, snuje wokół tego wciągającą, choć dość przerażającą opowieść o relacjach między Saamami a Szwedami, o dyskryminacji i izolacji, o słabości instytucji państwowych, przyzwoleniu na przemoc, zmianach klimatycznych a wreszcie o olbrzymiej samotności. W tej książce samotni są chyba wszyscy. I Elsa, i każdy z członków jej rodziny, dyskryminowani i dyskryminujący. Tu nikt nie umie ze sobą rozmawiać, a już na pewno nie o tym co ważne, o tym co w uczuciach. Tradycja staje się tu zarówno dumą, jak i przekleństwem. „Bycie Saamem wiązało się z tym, że cały czas nosiło się ze sobą swoją historię, jako dziecko dostawało się ciężki bagaż i trzeba było wybrać, czy weźmie się go na barki, czy też nie. Ale jak znaleźć w sobie odwagę, by dokonać innego wyboru niż kontynuowanie rodzinnych tradycji i przekazywanie dziedzictwa dalej?”
Tradycja to przy tym również tradycyjny podział ról. Świat Saamów jest bardzo patriarchalny – również w XXI wieku, w którym dzieje się akcja. Bycie w nim dziewczynką, a później kobietą oznacza tyle, że raczej nikt nie będzie z Ciebie dumny, bez względu na to, jaką drogę wybierzesz.
Przygnębiająca lektura, jedna z wielu podobnych, coraz głośniejszych ostatnio historii o mniejszościach. Czytaliśmy już o odległej Kanadzie i zbrodniach na tamtejszej rdzennej ludności. Głośno było o Narodzie Osagów, a to za sprawą książki Granna i filmu Scorsesee’go. Nam, w Polsce, najbliżej (w każdym razie pod względem kilometrów) do Saamów – jakoś ciągle jednak ich historie nie wybrzmiały wystarczająco głośno.

Okładka „Kradzieży” mogłaby sugerować radosną opowieść o oglądanym przez różowe okulary świecie pełnym reniferów. Nic bardziej mylnego - jest to dość ponura i krwawa historia o okrucieństwie, dyskryminacji i samotności, rozgrywająca się na pograniczu Szwecji i Norwegii, w północnej części tych krajów, nazywanej potocznie (co zdaniem tych, którzy tam mieszkają jest ponadto...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Opowiadania Margaret Atwood, wydane zbiorczo teraz, choć niektóre z nich ukazały się już kilka lat temu na różnych łamach (ale nie polskich), a początki jednego z nich – „Wolnoamerykanki”, o klimacie zbliżonym do „Opowieści podręcznej”, sięgają nawet 1986 roku.
Atwood jest już starą kobietą, u schyłku życia i to w tym zbiorze bardzo widać. To dobrze, bo ciągle mało jest w literaturze takiej perspektywy. Te opowiadania są historiami o przemijaniu, o tym jak odchodzą ludzie i zwierzęta, którzy nas otaczają, jak nierównolegle przebiega z reguły proces starzenia się ciał i umysłów. Całość podzielona jest na trzy części, przy czym pierwsza i trzecia tworzą klamrę, traktując o małżeństwie Nell i Tiga. Środkowa jest zaś częścią „dziwną”, w której autorka śmiało wprowadza elementy fantastyczne. Zachwyciło mnie zwłaszcza opowiadanie o wędrówce dusz, a konkretnie o tym co się stanie gdy dusza ślimaka trafi do człowieczego ciała. Czy to dla ślimaka awans w hierarchii, czy może niekoniecznie? Z kolei część trzecia porusza najbardziej. To perspektywa życia bez ukochanego człowieka, ułożenia sobie świata na nowo, choć w starych dekoracjach.
Mam jednak niedosyt, bo przeczytałam ten zbiór zbyt szybko, poganiana bibliotecznym terminem i kolejką kolejnych chętnych na tę lekturę. Szybko przeczytałam, szybko zapominam. Nie uważam, że są to opowiadania wybitne, jednak sądzę, że przy uważniejszej lekturze dałyby mi znacznie więcej.

Opowiadania Margaret Atwood, wydane zbiorczo teraz, choć niektóre z nich ukazały się już kilka lat temu na różnych łamach (ale nie polskich), a początki jednego z nich – „Wolnoamerykanki”, o klimacie zbliżonym do „Opowieści podręcznej”, sięgają nawet 1986 roku.
Atwood jest już starą kobietą, u schyłku życia i to w tym zbiorze bardzo widać. To dobrze, bo ciągle mało jest w...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Książka, która całkowicie umknęła mojej uwadze i o której dowiedziałam się tylko dzięki jednej z grup czytelniczych. Ma to swoje wady i zalety: po przeczytaniu entuzjastycznych recenzji nabrałam Oczekiwań (tak, takich przez duże O), a te, jak wiadomo, windują czytelniczą poprzeczkę ku niebiosom.
Dlatego też będę umiarkowanie zachwycona, niestety. Podobał mi się pomysł i temat, gorzej z wykonaniem. Czytanie o kobietach (zwłaszcza tych, które uważano za czarownice) jeszcze mi się nie znudziło, zwłaszcza, że tym razem opowieść zaprowadziła mnie do Czech, a z tymi historiami dotąd się nie zetknęłam. Ciekawe to było, zwłaszcza w zestawieniu z faktami, z których autorka hojnie czerpie. Kobiety zaklinaczki/szamanki/uzdrowicielki/czarownice – o tym już czytałam, ale powiązany z nimi wątek hitlerowski? Do tego autentyczny? Żebym z książki czeskiej autorki musiała się dowiadywać o tym, że w Polsce, w Poznaniu, znajduje się „Kartoteka procesów o czary” czyli dokumenty zebrane przez nazistowskie H-Sonderkommando? Zgroza, doprawdy.
Tym czego nie kupiłam jest jednak forma. Kompletnie nie rozumiem jaki był zamysł autorki, gdy zdecydowała się na połączenie tak wielu różnych planów czasowych i stylów. Opowieść przeskakuje (jest moment, gdy we śnie głównej bohaterki przenosimy się nawet kilkaset lat wstecz), zmieniają się perspektywy i postaci pierwszoplanowe. Wszystko dokądś prowadzi, choć bardzo długo nie wiadomo dokąd i czy gdzieś na pewno. Jakoś bym sobie z tym pewnie poradziła, niestety, Tučková hojnie upstrzyła książkę opisami pobytów głównej bohaterki w kolejnych archiwach. Samo w sobie nie było to złym pomysłem (jej obficie przytaczane archiwalne lektury były naprawdę ciekawe), jednak z nieznanych mi przyczyn autorka za każdym razem zaczynała wtedy strasznie przynudzać. Gdy na stronie 274 przeczytałam zdanie o treści: „Porzuciła więc syzyfową pracę i napisała na ogólny mail archiwum@poznan.ap.gov.pl, który widniał na stronie internetowej”, popadłam w zadumę. Po co bowiem, po co podawać w – było nie było – powieści a nie naukowej książce historycznej prawdziwy adres mailowy poznańskiego archiwum? Po co opisywać drobiazgowo rzeczy, które nie mają żadnego znaczenia dla fabuły (sporo w tej książce takich fragmentów)? Nie mam dla tego żadnego wytłumaczenia poza słabą redakcją tekstu.
Jest jednak i dobra wiadomość. Pod wpływem lektury zmodyfikowałam plany urlopowe i zamierzam choć kilka dni spędzić w tym roku w Czechach. Najchętniej w okolicach Žítkowej;)

Książka, która całkowicie umknęła mojej uwadze i o której dowiedziałam się tylko dzięki jednej z grup czytelniczych. Ma to swoje wady i zalety: po przeczytaniu entuzjastycznych recenzji nabrałam Oczekiwań (tak, takich przez duże O), a te, jak wiadomo, windują czytelniczą poprzeczkę ku niebiosom.
Dlatego też będę umiarkowanie zachwycona, niestety. Podobał mi się pomysł i...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Jest krew…” to zbiór czterech, niepowiązanych ze sobą, opowiadań, z których przynajmniej jedno („Jest krew, są czołówki”) spokojnie mogłoby zostać wydane jako samodzielna książka. Jak jednak pamiętam z dawnych czasów, King gardzi cienkimi powieściami (nie wiem jak onegdaj przebrnęłam przez liczące ponad tysiąc stron „To”, dziś nie dałabym rady).
Bardzo, bardzo mi się podobało. Przypomniałam sobie za co ceniłam kiedyś Kinga. Ma świetne i nieoczywiste pomysły, perfekcyjnie buduje napięcie i zaciekawia czytelnika tym co może wydarzyć się dalej, zaś groza nie czai się u niego bynajmniej na każdej kartce, przez co momentami mrozi bardziej niż wydawałoby się to możliwe.
Najbardziej ujęło mnie chyba pierwsze opowiadanie „Telefon pana Harrigana”, a to dzięki świetnemu i czułemu pokazaniu relacji międzyludzkich, w tym ojca i syna. Kolejne – „Życie Chucka” – ma zdumiewającą konstrukcję i mimo elementów fantastycznych, obecnych zwłaszcza w pierwszej części, skłania do refleksji nad – jakkolwiek górnolotnie by to zabrzmiało, inaczej nie umiem tego ująć – życiem. Z kolei „Jest krew, są czołówki” to trącąca kryminałem opowieść o Holly Gibney, która – jak można się dowiedzieć z krótkiego posłowia – jest w ostatnim czasie jedną z ulubionych bohaterek autora. Po tej lekturze ja również nabrałam ochoty na kolejne spotkanie z tą postacią. I wreszcie ostatnie opowiadanie – „Szczur”. Chyba najkrótsze, będące współczesną wariacją opowieści o pakcie z ciemnymi mocami w zamian za obietnicę uzyskania czegoś, na czym bardzo nam zależy.
Mimo że czytałam te historie w tygodniu, w którym fizycznie czułam się bardzo źle, naprawdę dobrze mi zrobiły. Wybaczam im nawet to, że przez nie umieściłam na mojej bardzo długiej liście książek, które chciałabym przeczytać, kilka tych autorstwa Stephena Kinga, choć wydawało mi się, że jako odhaczonego w młodości, mam go już z głowy. Uch.

„Jest krew…” to zbiór czterech, niepowiązanych ze sobą, opowiadań, z których przynajmniej jedno („Jest krew, są czołówki”) spokojnie mogłoby zostać wydane jako samodzielna książka. Jak jednak pamiętam z dawnych czasów, King gardzi cienkimi powieściami (nie wiem jak onegdaj przebrnęłam przez liczące ponad tysiąc stron „To”, dziś nie dałabym rady).
Bardzo, bardzo mi się...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zacznę od wyrażenia oburzenia praktyką wydawcy tej książki (tj. Fabryki Słów). Czegoś takiego dawno nie widziałam: nazwisko polskiego tłumacza zostało tak ukryte, że znajdą je tylko ci, którzy będą wyjątkowo długo i cierpliwie szukali. Żenujące, naprawdę. Wiele już słyszałam na temat patologii na polskim rynku wydawniczym, tym razem ujrzałam ją na własne oczy w pełnej krasie, ble!
Jeśli zaś chodzi o niemającą wiele wspólnego z polskim wydawcą autorkę (poza tym, że jej agent mógł w Polsce wybrać lepiej), to w kontekście treści książki warto podkreślić, że wprawdzie jest ona piszącą po angielsku Amerykanką, jednak ma chińskie pochodzenie. Do tego zadebiutowała w młodym wieku, osiągając sukces – wypisz, wymaluj jak bohaterka „Yellowface” Athena Liu. W tym kontekście uśmiercenie przez Kuang postaci Atheny od razu w pierwszym rozdziale należy uznać za pomysł cokolwiek diabelski.
„Yellowface” nie jest jednak kryminałem, gdyż Athena ginie śmiercią naturalną (choć głupią). To raczej satyra na rynek wydawniczy w Stanach, jak również na niektóre ludzkie zachowania, podbijane przez social media. Tematami przewodnimi są bowiem z jednej strony cancel culture, z drugiej wpływ sociali na kreowanie rzeczywistości, a trzecim – jak zwykle – ludzie, z ich pragnieniami, marzeniami i nie zawsze czystymi (a raczej: prawie nigdy nie czystymi) motywacjami. Nie ma tu jednoznacznie dobrych czy złych postaci – każdy ma coś za uszami. Pisarze (tu głównie pisarki) chcą za wszelką cenę zaistnieć, zdobywając popularność i pieniądze. Wydawcy liczą wyłącznie zyski. Mniejszości kulturowe (tu: mniejszość azjatycka) uważają, że z racji bycia dyskryminowaną mniejszością mają moralne prawo do rozjeżdżania większości, choćby ta była winna wyłącznie tego, że ma taki a nie inny kolor skóry. A social media, w książce reprezentowane przez ówczesny Twitter (teraz X) i Instagram, są po prostu głupie, choć zarazem genialne jako narzędzia manipulacji.
Nie znam dobrze realiów rynku wydawniczego w Polsce, wydaje mi się jednak, bazując na tym co wiem skądinąd, że mają się one do tych opisanych w książce jak pięść do nosa. Stany to Stany, tam wszystko jest duże i z rozmachem. Książkowy Twitter (pardon, X) ma u nas nikłą siłę rażenia (wiem, bo śledzę), a czytelnicze inby interesują dokładnie nikogo, biorąc pod uwagę procent liczby ludności, który czyta choćby jedną książkę w roku (wiem, wiem, w ostatnim badaniu Biblioteki Narodowej wyszły wzrosty). Jesteśmy poza tym ciągle krajem w miarę jednorodnym kulturowo, a już na pewno rasowo. „Yellowface” to w Polsce zdecydowanie powieść, którą – podobnie jak wszystkie poprzednie dzieła Kuang – można położyć na półce z napisem „fantasy”.
Czy zatem warto przeczytać? Raczej tak. Czyta się w miarę dobrze, choć pod koniec mnie osobiście zaczęło nużyć, a ostatnie sceny wręcz śmieszyły. Za to ostatnie trzy strony i puenta są znakomite, muszę to przyznać. Zupełnym przypadkiem przeczytałam „Yellowface” bezpośrednio po powieści Mohameda Sarra „Najskrytsza pamięć ludzi” i ze zdziwieniem odkryłam, że obie dotyczą w zasadzie tego samego. Nie da się jednak ukryć, że grają w całkiem innych literacko ligach. Powieść Kuang jest zdecydowanie literaturą popularną a nie wybitnym dziełem. W czym nie ma niczego złego.

Zacznę od wyrażenia oburzenia praktyką wydawcy tej książki (tj. Fabryki Słów). Czegoś takiego dawno nie widziałam: nazwisko polskiego tłumacza zostało tak ukryte, że znajdą je tylko ci, którzy będą wyjątkowo długo i cierpliwie szukali. Żenujące, naprawdę. Wiele już słyszałam na temat patologii na polskim rynku wydawniczym, tym razem ujrzałam ją na własne oczy w pełnej...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ambitna to lektura, której nie dokończyłabym, jak przypuszczam, gdybym nie przeczytała wcześniej, że warto się nią zmęczyć. W efekcie mogę stwierdzić, że istotnie – warto, jednak poza satysfakcją z osiągnięcia czytelniczej mety czuję głównie własną nieprzystawalność do opisanego przez Sarra świata oraz dojmujący brak wiedzy o opisywanej przez niego rzeczywistości.
Teoretycznie główna akcja książki dzieje się w roku 2018, a jej wiodącym bohaterem jest młody (jeszcze) francuskojęzyczny, pochodzący z Senegalu, pisarz, który przyjechał na studia do Paryża, gdzie – zamiast skupić się na uzyskaniu doktoratu z literatury – napisał i opublikował książkę, dzięki której doczekał się wzmianki w „Le Monde Afrique” oraz łatki „obiecującego autora frankofońskiej literatury afrykańskiej”. Tym jednak co staje się dla niego obsesją nie jest dalsze mozolne wspinanie się po literackiej drabince sławy, a odnalezienie tropów niejakiego T.C Elimane’a, który również przybył z Senegalu do Paryża i również wydał w nim książkę (tyle, że w roku 1938).
W tym miejscu kończy się w zasadzie linearna i w miarę zrozumiała opowieść, gdyż od tej pory narracja zacznie rwać się i skakać po historiach i czasach. Raz będziemy w Senegalu, raz we Francji (w Paryżu), innym razem w Holandii (Amsterdamie) albo Argentynie (Buenos Aires, razem m.in. z Witoldem Gombrowiczem). Opowieść będzie snuł nasz główny bohater, by za chwilę oddać głos komuś żyjącemu wiele lat wcześniej. Zaprawdę powiadam Wam, ta lektura wymaga dużego skupienia i uważności.
Niestety, nie wiem jak Wasza, ale moja wiedza na temat Senegalu, tudzież francuskojęzycznych pisarzy pochodzących z Afryki, jest nader nikła. Im dalej w książkę, tym bardziej to czułam, gdyż Sarr ewidentnie postanowił pobawić się z czytelnikiem. Pomieszał w swojej książce postaci i zdarzenia historyczne oraz wymyślone; umieścił w niej odniesienia do dzieł faktycznie kiedyś napisanych oraz takich, które nigdy nie powstały. Które są które? Uch, zgaduj-zgadula, pojęcia nie mam (a do tego nie znam francuskiego, więc wyrzucone przez internet wyniki wyszukiwania okazywały się zazwyczaj umiarkowanie mi przydatne).
„Najskrytsza pamięć ludzi” jest opowieścią przede wszystkim o literaturze. Wiadomo to od samego początku, bo autor najpierw raczy nas dedykacją dla tajemniczego Yambo Ouologuemy, by za chwilę dołożyć cytatem-mottem z powieści Roberta Bolaño „Dzicy detektywi”. Ouologuema był malijskim francuskojęzycznym pisarzem, który w latach 60-tych ubiegłego wieku wydał przyjętą początkowo entuzjastycznie powieść, by potem zmierzyć się – identycznie jak bohater książki Sarra – z oskarżeniem o plagiat, które złamało jego karierę. Z kolei powieść Bolaño (której nie czytałam, bazuję na tym co wyczytałam w internecie) dotyczy mniej więcej tego samego co ta Sarra, co wydaje się świadczyć o wyjątkowo wyrafinowanym poczuciu humoru tego ostatniego.
Sarr porusza jednak ponadto temat rasizmu i kolonializmu, czyniąc to jednak w sposób bynajmniej nie łopatologiczny. Wkładane w usta różnych bohaterów jego książki wywody o tym po co pisze się książki i czym w istocie są nagrody literackie, nabierają dodatkowego, smakowitego, znaczenia, gdy zważyć, że „Najskrytsza pamięć ludzi” została uhonorowana najbardziej we Francji prestiżową nagrodą Gouncourtów. Czy było to docenienie po prostu kunsztu literackiego Sarra, czy może reakcja jury na wywołanie do tablicy? Czy Sarr jest nadal „tylko” francuskojęzycznym czarnym pisarzem, czy też może po prostu wybitnym pisarzem? Sporo pytań, jeszcze więcej odpowiedzi. Co oznacza, że to znakomita książka i świetny autor, naprawdę.
A na deser dla wyjątkowo ciekawskich dwa linki:
Historia Ouologuemy – w kontekście późniejszej powieści Sarra: https://www.nytimes.com/2023/09/27/books/yambo-ouologuem-bound-to-violence.html
Świetna rozmowa z samym Sarrem (nie tylko o tej książce): https://goingapp.pl/more/mohamed-mbougar-sarr-wywiad-goncourt/

Ambitna to lektura, której nie dokończyłabym, jak przypuszczam, gdybym nie przeczytała wcześniej, że warto się nią zmęczyć. W efekcie mogę stwierdzić, że istotnie – warto, jednak poza satysfakcją z osiągnięcia czytelniczej mety czuję głównie własną nieprzystawalność do opisanego przez Sarra świata oraz dojmujący brak wiedzy o opisywanej przez niego...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przyjemna, nieco przypominająca mi cudowną „Eleanor Oliphant ma się całkiem dobrze”, choć sporo od niej słabsza. Tu również główną bohaterką jest dość młoda kobieta, Susan, mająca problemy z dostosowaniem się do funkcjonowania w świecie, wynikające z wcześniejszych doświadczeń. Ma własny pomysł na swoje życie, który nie uwzględnia w zasadzie interakcji społecznych poza niezbędnymi. Dodajmy, że do niezbędnych zaliczają się m.in. te, które są konieczne dla uprawiania seksu – jednak na z góry ustalonych, bezpiecznych zasadach. A dalej już tak jak zwykle: coś idzie nie tak (umiera matka naszej bohaterki, konieczność załatwienia spraw związanych ze spadkiem zawsze oznacza kłopoty, zaś bezpieczny seks okazuje się bezpieczny w sposób co najmniej umiarkowany), co sprawia, że Susan zostaje zmuszona do zrewidowania niektórych swoich poglądów. A że jest przy tym tak samo irytująca jak Eleanor Oliphant, bynajmniej nie dokona się to w gładki i miły sposób.
Do szybkiego przeczytania, a co za tym idzie jeszcze szybszego zapomnienia. Czytałam dwa tygodnie przed napisaniem tej notki i za diabła nie pamiętam jak się to wszystko skończyło.

Przyjemna, nieco przypominająca mi cudowną „Eleanor Oliphant ma się całkiem dobrze”, choć sporo od niej słabsza. Tu również główną bohaterką jest dość młoda kobieta, Susan, mająca problemy z dostosowaniem się do funkcjonowania w świecie, wynikające z wcześniejszych doświadczeń. Ma własny pomysł na swoje życie, który nie uwzględnia w zasadzie interakcji społecznych poza...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Mocna kandydatka do tytułu „Książki – Rozczarowania Roku”. „Drogi Edwardzie” tej samej autorki było lekturą znakomitą, co sprawiło, iż na tę, świeżo u nas wydaną, rzuciłam się zachłannie i z wielkim apetytem. Niestety, nie tylko się nie najadłam, ale i dostałam niestrawności.
Po pierwsze, nawaliła sama Napolitano, tworząc książkę zbyt długą, z nadmierną ilością wątków i do tego sentymentalną. Wszystko czego ustrzegła się w historii o Edwardzie, pojawiło się tutaj i nie jest to dobra wiadomość. Wyraźnie widać w trakcie lektury jak słabnie tempo narracji, a pomysły fabularne są szyte coraz grubszą nicią. Początkowe zaciekawienie historią związku dwójki młodych ludzi pochodzących z całkiem różnych domów i środowisk, przerodziło się u mnie w związku z tym w znudzenie a momentami wręcz wkurzenie. Autorka nie mogła się zdecydować czy pisze książkę o miłości romantycznej, rodzicielskiej, przyjaźni, czy może o trudnych relacjach między rodzeństwem (kluczowy dla fabuły jest fakt, iż Julia, która początkowo wydaje się być główną bohaterką książki, ma trzy siostry). Osadzając akcję między 1960 a 2008 rokiem i decydując się na opisywanie zdarzeń chronologicznie, ale z perspektywy kilku narratorów, Napolitano sama zmusiła się ponadto do sięgnięcia po uproszczenia i - bynajmniej nie intrygujące, a denerwujące - niedomówienia. Niektóre zdarzenia opisane są drobiazgowo, niemal dzień po dniu, podczas gdy inne historie kończą się irytującymi przeskokami, których jedyna funkcja zdaje się sprowadzać do konieczności uwolnienia Napolitano z konieczności wymyślenia w miarę logicznego wytłumaczenia dlaczego się zdarzyło się akurat to a nie coś innego. Gdy dodać do tego fakt, iż w tej książce autorce udało się upchnąć wątki: traumy po śmierci małego dziecka, traumy po śmierci rodzica i małżonka, niekoniecznie dobrych skutków planowania dla siebie (i innych) życia zgodnego z oczekiwaniami społecznymi i rodzinnymi, „zakazanej” miłości, relacji homoseksualnej, depresji zakończonej próbą samobójczą, alkoholizmu rodzica (wątek, który najbardziej mnie zdenerwował z uwagi na idealizowanie postaci owego rodzica), choroby nowotworowej, samotnego macierzyństwa, ukrywania przed dzieckiem prawdy o jego pochodzeniu i wiele, wiele innych, raczej nietrudno sobie wyobrazić, że taka ilość grzybów w tym literackim barszczu może mieć wyłącznie toksyczny smak.
Być może jednak, gdyby nie po drugie (o którym za chwilę), zniosłabym to wszystko dzielnie. Wszak nie czytam wyłącznie literatury najwyższych lotów i często sięgam po książki miłe i nie nazbyt ambitne. Niestety, polski wydawca postanowił pójść na całość i wspólnym staraniem (a raczej niestaraniem) tłumaczki, redakcji i korekty uczynił całość wręcz nieczytalną.
Naprawdę bardzo dawno nie miałam w ręku równie niechlujnie wydanej książki. Pal sześć literówki, ale jeśli dorzucić do tego błędy stylistyczne i interpunkcyjne plus koszmarki językowe i upchać to w jednej książce, okaże się, że to zdecydowanie za dużo na raz. I znów: im dalej w książkę, tym gorzej, jakby wydawana (i tłumaczona) była na czas. Język, którym napisane (w każdym razie w polskich wydaniach) są „Drogi Edwardzie” i „Witaj piękna” różnią się mniej więcej tak jak francuski i esperanto. Pierwszy ma bogate słownictwo i rządzą nim nieproste reguły gramatyczne, drugi jest uproszczony do granic możliwości. Gdybym znajomość z Napolitano zaczęła od „Witaj piękna”, uznałabym, że kobieta po prostu nie umie pisać. Tymczasem, jak sądzę, problem nie leży po stronie autorki, lecz tłumaczki. O ile bowiem tłumacząca pierwszą powieść Ewa Borówka wywiązała się ze swego zadania znakomicie, o tyle Anna Dobrzańska odstawiła nic innego niż chałturę (nie, nie boję się używania takich określeń. Czasem trzeba nazywać rzeczy po imieniu). Przykład? Proszę bardzo, strona 425:
„”Jechać tam”, pomyślała Alice. W swoim życiu podróżowała bardzo niewiele. Był przekonany, jak wygląda czterogodzinna podróż do Bostonu i odwiedzała Rose na Florydzie. Ale nie chciała studiować za granicą i nie rozumiała, dlaczego ludzie wyjeżdżają z Nowego Jorku. To był jej dom i żadne inne miejsce nie było w stanie go zastąpić.”
Nie jestem w stanie pojąć jak porządne, wydawałoby się, wydawnictwo („Otwarte”) może puścić w świat coś takiego, co wygląda momentami jak tłumaczone przez tłumacza Google, do tego kiepsko radzącego sobie z językiem polskim. I tylko Napolitano żal, bo nawet jeśli tym razem napisała średnią książkę, to aż na takie potraktowanie nie zasłużyła.

Mocna kandydatka do tytułu „Książki – Rozczarowania Roku”. „Drogi Edwardzie” tej samej autorki było lekturą znakomitą, co sprawiło, iż na tę, świeżo u nas wydaną, rzuciłam się zachłannie i z wielkim apetytem. Niestety, nie tylko się nie najadłam, ale i dostałam niestrawności.
Po pierwsze, nawaliła sama Napolitano, tworząc książkę zbyt długą, z nadmierną ilością wątków i do...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kolejna z książek wydanych przez moje nowe ulubione wydawnictwo ArtRage. Ciekawy to eksperyment wydawniczy, gdyż „Ściana” została napisana w latach 60-tych ubiegłego wieku, gdy świeże jeszcze było widmo II wojny światowej, a zarazem narastał zimnowojenny konflikt, z wizją wojny nuklearnej. Warto mieć to gdzieś z tyłu głowy w czasie lektury, w tym zwłaszcza zanim oburzymy się na to jak szybko główna bohaterka przystosowała się do życia w quasi-surviwalowych warunkach. Tak, oni z tego pokolenia, byli znacznie lepiej od nas przygotowani na takie sytuacje.
Koncept fabularny jest tu nadzwyczaj prosty: główna bohaterka (która od początku do końca pozostaje bezimienna; wiemy o niej tyle, że jest wdową, matką dwóch córek, kobietą grubo po czterdziestce) wyjeżdża z kuzynką, jej mężem oraz ich psem na weekend poza miastem, do domku myśliwskiego, położonego gdzieś w górach (Alpach?). Na miejsce docierają popołudniu, samochodem, po czym małżonkowie postanawiają spędzić wieczór w karczmie znajdującej się w pobliskiej wsi, zaś nasza bohaterka zostaje w domu. Wieczorem do domku wraca samotnie pies, odesłany najwyraźniej przez właścicieli, którzy świetnie się bawią. Gdy bohaterka budzi się rano następnego dnia, okazuje się, że jest w domu nadal sama (choć z psem), a po krótkim rekonesansie orientuje się, że została oddzielona od świata czymś w rodzaju przezroczystej ściany, za którą – wszystko na to wskazuje – nie ma już życia. Od tej pory cała reszta książki (czyli jakieś 98%) jest zatem już tylko opowieścią o tym jak można poradzić sobie w takiej sytuacji i co zyskuje wówczas na ważności.
Należę do grona tych, którym „Ściana” się podobała i którzy nie uważają, że się zestarzała. Owszem, pewnie autorka miała co innego na myśli, gdy ją pisała (patrz uwagi w pierwszym akapicie), jednak jest to historia na tyle uniwersalna, że zamiast się dezaktualizować, zyskuje nowe konteksty (o których się pewnie Haushofer nie śniło). Dla mnie, kobiety, która jest mniej więcej w wieku głównej bohaterki, to przejmująca opowieść o wyniku nieuchronnie sporządzanego w tym czasie życiowego remanentu. Wyjdzie manko, superata czy może okaże się, że bilans jest na zero?
Tymi, bez których nie byłoby „Ściany”, są zwierzęta. Wspomniany już pies, koty, krowa i młody byczek. To jedyne żywe istoty, które towarzyszą bohaterce i które – w taki lub inny sposób – są od niej zależne, a zarazem ona jest zależna od nich. Haushofer nie sięga przy tym bynajmniej po antropomorfizację – jej zwierzęta są bardzo prawdziwe i zwierzęce. Z krowami i bykami nie mam zbyt wielu osobistych doświadczeń (raz w życiu byłam przy dojeniu krowy, za to wiele razy wdepnęłam w krowie placki; byki zawsze omijałam z daleka), ale koty i pies ze „Ściany” równie dobrze mogłyby być moimi – współczesnymi - kotami i psami.
Poza tym „Ściana” jest na pewno jednym wielkim opisem przyrody (ja tam lubiłam „Nad Niemnem”, nie wiem jak Wy). Bohaterka postawiona w takiej a nie innej sytuacji musi zacząć żyć w zgodzie z naturą, z rytmem przyrody, w związku z czym jej spostrzeżenia siłą rzeczy zaczną ograniczać się do obserwacji zmian zachodzących w otaczającym ją świecie. A że świat ten ograniczony jest do pól, drzew, strumyków, roślin i nie ma z kim pogadać, to mamy co mamy. I co może być – rozumiem to w pełni – lekturowo męczące (nie ma tu dialogów, żadnych!)). Albo Cię to ujmie (mnie ujęło), albo nie – tertium non datur.
I na koniec to co najbardziej mnie zatrzymało, bo dotyka tego o czym sama często myślę. Bohaterka w świecie przed ścianą aspirowała do bycia kimś w rodzaju inteligenta (czy feminatywą od inteligenta jest inteligentka?). Zderzenie z rzeczywistością „bez” (bez książek, bez radia, bez gazet – dziś napisalibyśmy jeszcze: przede wszystkim bez internetu!), dobitnie pokazuje jej co w rzeczywistości jest w życiu ważne i co stanowi o jej, jako człowieka, wartości.
„Tak czy owak, nie wiedziałam za dużo, pozostały mi więc jedynie strzępy informacji. (…) Zawsze uczyłam się tylko po to, by zdać egzaminy. Później poczucie bezpieczeństwa zapewniały mi encyklopedie. Teraz, bez ich pomocy, w mojej pamięci panował straszny chaos. Nieraz przychodziły i do głowy jakieś linijki wiersza, a ja nie wiedziałam, skąd pochodzą. Wtedy dręczyło mnie pragnienie, by pójść do najbliższej biblioteki po książki. (…) Nawet w normalnych czasach nie żyłabym dostatecznie długo, by uzupełnić wszystkie braki. (…) Jeśli miałabym się kiedykolwiek się stąd wydostać, z czułością i tęsknotą będę głaskać znalezione książki, lecz nie zdołam już ich przeczytać. (…) Nigdy nie stanę się naprawdę wykształconą kobietą, muszę się z tym pogodzić.”
Tak, „Ściana” jest zdecydowanie o pogodzeniu się z tym co nieuchronne. I być może dlatego tak uwiera, bo w XXI wieku dużo nam dalej do pogodzenia się z czymkolwiek niż tym, którzy – jak Haushofer (która zmarła w wieku 49 lat) – żyli kilkadziesiąt lat przed nami.

Kolejna z książek wydanych przez moje nowe ulubione wydawnictwo ArtRage. Ciekawy to eksperyment wydawniczy, gdyż „Ściana” została napisana w latach 60-tych ubiegłego wieku, gdy świeże jeszcze było widmo II wojny światowej, a zarazem narastał zimnowojenny konflikt, z wizją wojny nuklearnej. Warto mieć to gdzieś z tyłu głowy w czasie lektury, w tym zwłaszcza zanim oburzymy...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ewidentnie coś przeoczyłam. Zazwyczaj wiem, że istnieje taki i taki autor, który pisze takie a takie książki. Tymczasem istnienie Rebeki Yarros całkowicie umknęło mojej uwadze. Do czasu gdy zaczęto mnie nią zewsząd bombardować, co nastąpiło pod koniec ubiegłego roku i co skłoniło mnie do sprawdzenia kto zacz. Pierwszą dostępną w bibliotece jej książką był „Ostatni list” - książka w Polsce wydana przez wydawnictwo Filia, które, jak przypuszczam po zapoznaniu się z dziełem, znacznie wcześniej niż wydawnictwo „Agora” podjęło śmiałą decyzję o rezygnacji z korekty. Sentymentalna okładka (porzucony na piasku żołnierski nieśmiertelnik) nie wzbudziła mojego entuzjazmu. I pewnie właśnie dlatego czytałam tę książkę do wpół do trzeciej w nocy, aż nie skończyłam. Tak, na pewno musiał to być ten właśnie powód.
„Ostatni list” jest dość przewidywalną historią, operującą niemal wyłącznie schematami. Główne role grają w niej dwudziestopięcioletnia Ella i niewiele od niej starszy Beckett. Ona jest nie dość, że sierotą, to jeszcze samotną matką sześcioletnich bliźniąt, dzielnie walczącą z licznymi przeciwnościami losu. On, przystojny i umięśniony niczym Dwayne Johnson, zawodowy żołnierz służb specjalnych z mroczną i trudną przeszłością. Łączy ich osoba brata Elli, który – pełniąc służbę razem z Beckettem – namawia oboje, by zaczęli ze sobą korespondować. Listy tych dwojga (dawkowane w przedziwnej, bynajmniej nie chronologicznej kolejności) towarzyszą nam przez całą lekturę. Nie zdradzę wielkiej tajemnicy, gdy napiszę, że trzy czwarte książki (a może i więcej) zajmuje dojście do tego co od początku wydaje się nieuchronne, czyli do Wielkiej i Szalonej Miłości wyżej wymienionej dwójki. Trwa to tyle, gdyż po drodze czyha na nich wiele przeszkód, wśród których pokrętne psychiki obojga wydają się być najmniejszym problemem.
I teraz uwaga. To naprawdę wciąga (inaczej nie zarywałabym nocy, aż tak zdesperowana lekturowo nie jestem). Yarros, jak zdążyłam się w międzyczasie dowiedzieć, jest matką sześciorga dzieci, której mąż był do niedawna zawodowym wojskowym, pilotującym śmigłowiec. Moim zdaniem to wiele wyjaśnia. Kobieta, która wychowała szóstkę dzieci i w międzyczasie machnęła kilka książkowych bestsellerów, musi mieć w zanadrzu co najmniej parę magicznych sztuczek. Na literackiego Nobla niewątpliwie nie starczy, ale na stworzenie przyzwoitego czytadła jest jak znalazł.

Ewidentnie coś przeoczyłam. Zazwyczaj wiem, że istnieje taki i taki autor, który pisze takie a takie książki. Tymczasem istnienie Rebeki Yarros całkowicie umknęło mojej uwadze. Do czasu gdy zaczęto mnie nią zewsząd bombardować, co nastąpiło pod koniec ubiegłego roku i co skłoniło mnie do sprawdzenia kto zacz. Pierwszą dostępną w bibliotece jej książką był „Ostatni list” -...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pomna tego jak cudowną lekturą był „Sen o okapi”, rzuciłam się zachłannie na nową książkę Mariany Leky, nie zwracając uwagi na to, że nie jest to w istocie książka, a wydany w książkowej formie zbiór krótkich form, publikowanych wcześniej w niemieckim czasopiśmie „Psychologie heute”. Całość tworzy bardzo przyjemny i miły zestaw mini opowiadań, których bohaterami są sama autorka, członkowie jej rodziny (w której występuje nadprogramowo dużo psychoanalityków) oraz sąsiedzi – współlokatorzy kamienicy, w której Leky mieszka. Ot, drobiażdżki, bardzo sympatyczne i ciepłe, takie – kiedyś funkcjonowało chyba takie określenie – „balsamiki dla duszy”.
Leky chwyta chwile i codzienne zdarzenia, które przytrafiają się każdemu z nas, po czym przerabia je na dowcipne opowieści o tym jak tytułowe smutki wszelkiej maści przerobić na chwile szczęścia. Ponieważ historie te ukazywały się w czasopiśmie psychologicznym, jej obserwacje i wnioski mają taki właśnie, quasi-psychologiczny charakter. Czyta się to świetnie, przede wszystkim dzięki błyskotliwemu poczuciu humoru autorki.
Nie spodziewajcie się jednak zbyt wiele. Tak bowiem jak balsamy szybko się wchłaniają, tak i te drobiażdżki błyskawicznie ulatują z pamięci. Na szczęście pozostaje po nich bardzo miłe wrażenie.

Pomna tego jak cudowną lekturą był „Sen o okapi”, rzuciłam się zachłannie na nową książkę Mariany Leky, nie zwracając uwagi na to, że nie jest to w istocie książka, a wydany w książkowej formie zbiór krótkich form, publikowanych wcześniej w niemieckim czasopiśmie „Psychologie heute”. Całość tworzy bardzo przyjemny i miły zestaw mini opowiadań, których bohaterami są sama...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Dlaczego to dla nas takie trudne? (…) Dlaczego potrzebujemy tych wojen, petycji i manifestacji? Dlaczego musimy palić staniki, pokazywać majtki, błagać, żeby dano nam wiarę, pilnować długości spódnicy i koloru szminki, szerokości uśmiechu i gwałtowności pragnień? Urodziłam się kobietą, czy to taki wielki grzech?”
Akcja książki Ardone toczy się we Włoszech w latach 60-tych ubiegłego wieku, a jednak wydaje się być dramatycznie aktualna. Przez wiele stron narratorka, tytułowa Oliva Denaro (gdy ją poznajemy ma 15 lat), snuje niespieszną opowieść o swoim życiu w małym sycylijskim miasteczku, gdzie mieszka razem z rodzicami, starszą siostrą i bratem bliźniakiem. Jest bystra i wrażliwa, toteż dostrzega to, co umyka jej rówieśnikom.
Pierwsze dwa zdania tej książki brzmią: „Kobieta to misa, kto ją stłucze, ma ją wziąć. Tak mawia moja matka.” Mówią one wiele na temat tego czego możemy się spodziewać w czasie lektury. Słowa matki Olivy są bowiem niczym innym niż praktycznym ujęciem treści prawa obowiązującego wówczas we Włoszech (aż do roku 1981!), w którym istniała instytucja tzw. małżeństwa naprawczego. Wprowadzała ona bezkarność mężczyzn – gwałcicieli, pod warunkiem, że poślubili oni zgwałconą przez siebie kobietę. Biorąc pod uwagę, że do roku 1970 kobiety nie miały we Włoszech prawa wystąpienia o rozwód, zaś do roku 1975 mężczyźni byli prawnie uważani za głowę rodziny, uprawnioną do decydowania o życiu pozostałych jej członków, nietrudno sobie wyobrazić komu „małżeństwo naprawcze” w istocie służyło i kogo (zgwałconą kobietę, nie gwałciciela) otaczało odium pohańbienia.
Ardone w piękny i wolny od efekciarstwa sposób pokazuje to co istotne. Znajdziemy tu i świetny opis ówczesnych realiów społecznych, i dojmujące studium relacji łączących główną bohaterkę z rodzicami (piękna postać ojca, ale i – choć to wcale nieoczywiste – matki), jak również psychologiczną relację z przemiany dziewczynki w kobietę. Świat w „Olivie Denaro” jest prawdziwy i to chyba największy komplement jakim można obdarzyć tego rodzaju książkę.

„Dlaczego to dla nas takie trudne? (…) Dlaczego potrzebujemy tych wojen, petycji i manifestacji? Dlaczego musimy palić staniki, pokazywać majtki, błagać, żeby dano nam wiarę, pilnować długości spódnicy i koloru szminki, szerokości uśmiechu i gwałtowności pragnień? Urodziłam się kobietą, czy to taki wielki grzech?”
Akcja książki Ardone toczy się we Włoszech w latach 60-tych...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przeczytałam dwie części nowej serii Grishama na raz, w odwrotnej kolejności („Lista sędziego” pierwsza, "Demaskator" drugi). Osobiście uważam, że dobrze się stało, gdyż „Demaskator” jest w mojej ocenie słabszy i niewykluczone, że zaczynając od niego zniechęciłabym się do dalszej lektury. Obie części są zresztą fabularnie odrębne – czytając najpierw drugą dowiadujemy się wprawdzie paru faktów z życia głównych bohaterów, które nie zaskoczą nas już tym samym w części pierwszej, ale nie szkodzi to specjalnie lekturze.
Nie pamiętam już teraz kiedy ostatni raz czytałam Grishama, ale jest spora szansa, że było to grubo ponad dwadzieścia lat temu, gdy święcił on triumfy na polskim rynku książki. To wystarczająco dużo czasu, by odpocząć od lektur tego rodzaju, a co za tym idzie – spojrzeć na nie świeżym okiem.
Cóż zatem me wypoczęte oko ujrzało? Sprawnie napisane i trzymające w napięciu historie kryminalne, których głównymi negatywnymi bohaterami są amerykańscy sędziowie (aż dziw, że nasz poprzedni minister sprawiedliwości nie zlecił Grishamowi napisania podobnego dzieła osadzonego w polskich realiach!). Obie powieści łączy postać głównej bohaterki, Lucy Stoltz, pracownicy jednej ze stanowych komisji etyki sędziów, zajmującej się badaniem zasadności zgłaszanych wobec sędziów skarg. Praca jak praca (jak się okazuje, również w USA pracownicy państwowych urzędów nie są najlepiej opłacani),zazwyczaj nudna, bowiem wbrew temu co się wszystkim wydaje, większość amerykańskich sędziów nie dopuszcza się jakichś wielce niecnych czynów, a ich występki są raczej banalne i pospolite (pozwolę sobie przypomnieć, że również i polscy sędziowie nie są specjalnie finezyjni, ograniczając się z reguły do kradzieży książek, narzędzi czy kiełbasy). Na szczęście dla czytelnika, a na nieszczęście dla amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości, trafiają się dwie wyjątkowo czarne owce, z których jedna (bohaterka „Demaskatora”) daje się kompletnie skorumpować (a sumy w tym przypadku naprawdę robią wrażenie),zaś druga (sędzia z „Listy sędziego”) okazuje się być psychopatycznym i wyjątkowo cierpliwym oraz pamiętliwym mordercą. W obu przypadkach zabawa nie polega przy tym na odgadnięciu tożsamości sędziów, gdyż ta jest znana od początku, a na obserwowaniu prób schwytania ich w pułapkę.
Czytając, nie mogłam się oprzeć dokonywaniu porównań między polskim a amerykańskim wymiarem sprawiedliwości. Wyszło mi, że choć nasz jest bardzo niedoskonały, to jednak wolę go od ichniego. Niestety, choćbym stawała na uszach, próbując napisać jakąś soczystą powieść na jego temat, nie mam szans na zrobienie takiej kariery jak Grisham. A szkoda, bo chętnie – jak on – rzuciłabym tę robotę w diabły, oddając się pisaniu bestsellerowych utworów o moich ekswspółpracownikach.

Przeczytałam dwie części nowej serii Grishama na raz, w odwrotnej kolejności („Lista sędziego” pierwsza, "Demaskator" drugi). Osobiście uważam, że dobrze się stało, gdyż „Demaskator” jest w mojej ocenie słabszy i niewykluczone, że zaczynając od niego zniechęciłabym się do dalszej lektury. Obie części są zresztą fabularnie odrębne – czytając najpierw drugą dowiadujemy się...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przeczytałam dwie części nowej serii Grishama na raz, w odwrotnej kolejności („Lista sędziego” pierwsza, "Demaskator" drugi). Osobiście uważam, że dobrze się stało, gdyż „Demaskator” jest w mojej ocenie słabszy i niewykluczone, że zaczynając od niego zniechęciłabym się do dalszej lektury. Obie części są zresztą fabularnie odrębne – czytając najpierw drugą dowiadujemy się wprawdzie paru faktów z życia głównych bohaterów, które nie zaskoczą nas już tym samym w części pierwszej, ale nie szkodzi to specjalnie lekturze.
Nie pamiętam już teraz kiedy ostatni raz czytałam Grishama, ale jest spora szansa, że było to grubo ponad dwadzieścia lat temu, gdy święcił on triumfy na polskim rynku książki. To wystarczająco dużo czasu, by odpocząć od lektur tego rodzaju, a co za tym idzie – spojrzeć na nie świeżym okiem.
Cóż zatem me wypoczęte oko ujrzało? Sprawnie napisane i trzymające w napięciu historie kryminalne, których głównymi negatywnymi bohaterami są amerykańscy sędziowie (aż dziw, że nasz poprzedni minister sprawiedliwości nie zlecił Grishamowi napisania podobnego dzieła osadzonego w polskich realiach!). Obie powieści łączy postać głównej bohaterki, Lucy Stoltz, pracownicy jednej ze stanowych komisji etyki sędziów, zajmującej się badaniem zasadności zgłaszanych wobec sędziów skarg. Praca jak praca (jak się okazuje, również w USA pracownicy państwowych urzędów nie są najlepiej opłacani), zazwyczaj nudna, bowiem wbrew temu co się wszystkim wydaje, większość amerykańskich sędziów nie dopuszcza się jakichś wielce niecnych czynów, a ich występki są raczej banalne i pospolite (pozwolę sobie przypomnieć, że również i polscy sędziowie nie są specjalnie finezyjni, ograniczając się z reguły do kradzieży książek, narzędzi czy kiełbasy). Na szczęście dla czytelnika, a na nieszczęście dla amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości, trafiają się dwie wyjątkowo czarne owce, z których jedna (bohaterka „Demaskatora”) daje się kompletnie skorumpować (a sumy w tym przypadku naprawdę robią wrażenie), zaś druga (sędzia z „Listy sędziego”) okazuje się być psychopatycznym i wyjątkowo cierpliwym oraz pamiętliwym mordercą. W obu przypadkach zabawa nie polega przy tym na odgadnięciu tożsamości sędziów, gdyż ta jest znana od początku, a na obserwowaniu prób schwytania ich w pułapkę.
Czytając, nie mogłam się oprzeć dokonywaniu porównań między polskim a amerykańskim wymiarem sprawiedliwości. Wyszło mi, że choć nasz jest bardzo niedoskonały, to jednak wolę go od ichniego. Niestety, choćbym stawała na uszach, próbując napisać jakąś soczystą powieść na jego temat, nie mam szans na zrobienie takiej kariery jak Grisham. A szkoda, bo chętnie – jak on – rzuciłabym tę robotę w diabły, oddając się pisaniu bestsellerowych utworów o moich ekswspółpracownikach.

Przeczytałam dwie części nowej serii Grishama na raz, w odwrotnej kolejności („Lista sędziego” pierwsza, "Demaskator" drugi). Osobiście uważam, że dobrze się stało, gdyż „Demaskator” jest w mojej ocenie słabszy i niewykluczone, że zaczynając od niego zniechęciłabym się do dalszej lektury. Obie części są zresztą fabularnie odrębne – czytając najpierw drugą dowiadujemy się...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Dawno nie ucieszyła mnie tak żadna nagroda literacka. Paszport „Polityki” dla komiksu? Wow, wielkie wow!
Jacka Świdzińskiego znam z jego wcześniejszych odsłon i charakterystycznej kreski. „Festiwal” nie ma z nimi wiele wspólnego, tj. i kreska jest inna (zresztą różna na poszczególnych stronach, zależnie od tego o czym akurat opowiada autor), i temat. I o ile jego poprzednie komiksy czytało mi się dość dobrze i lekko, o tyle teraz lekturze towarzyszyło głębokie poczucie braków w wiedzy.
Tytułowy festiwal to V Światowy Festiwal Młodzieży i Studentów, który odbył się w Warszawie między 31 lipca a 15 sierpnia 1955 roku i który – zgodnie z tym, co można przeczytać w internecie - miał stać się dowodem wyższości socjalizmu nad kapitalizmem. Nie temu jednak przygląda się Świdziński, rocznik 1988, a więc taki, który socjalizmu nie ma szans pamiętać. Ciekawią go bardziej kwestie społeczne, relacje międzyludzkie, atmosfera oraz – rzecz jasna – sztuka. Jeśli chodzi o tę ostatnią sferę, poddałam się bez walki. Nie byłam w stanie rozpoznać większości osób, prac, zauważyć nawiązań. Pod tym względem to lektura wymagająca znacznie więcej niż tylko znajomości nazwisk wybitnych polskich grafików, malarzy i plastyków.
Tym natomiast co Świdzińskiemu udało się znakomicie, jest oddanie atmosfery. Rok 1955 w Warszawie jest ciągle czasem lizania powojennych ran i widać to zarówno w obrazach, jak i dialogach. Obok świeżo wybudowanego Pałacu Kultury i Nauki ciągle straszą ruiny, a obecność wśród kilkudziesięciu młodych ludzi, którzy przyjechali do Warszawy, także delegacji z Niemiec, wywołuje mnóstwo, niekoniecznie pozytywnych, emocji. Fantastycznym zabiegiem jest umieszczenie części akcji w stołecznym męskim salonie fryzjerskim. Za jego dużymi oknami przesuwają się barwne (to czuć, choć komiks jest czarno-biały) korowody, a zgromadzeni wewnątrz mężczyźni komentują bieżące wydarzenia w sposób niczym nie ustępujący temu w jaki czynili to dwaj staruszkowie z muppetowej loży szyderców. Świdziński dostrzega też kontekst społeczny – z jednej strony związany z egzotyką, która pojawiła się w Warszawie, będącej wówczas, jakby nie patrzeć, miejscem leżącym za żelazną kurtyną, zaś z drugiej - ze zwykłymi marzeniami zwykłych ludzi (choćby byli przodownikami lub przodowniczkami pracy). Wszystkim swoim bohaterom przygląda się z uważnością i czułością i to chyba jest tu najważniejsze.
Świetny komiks, fantastyczna historia, w pełni zasłużona nagroda. Wszystkich komiksowych niedowiarków zachęcam do sprawdzenia, bo warto!

Dawno nie ucieszyła mnie tak żadna nagroda literacka. Paszport „Polityki” dla komiksu? Wow, wielkie wow!
Jacka Świdzińskiego znam z jego wcześniejszych odsłon i charakterystycznej kreski. „Festiwal” nie ma z nimi wiele wspólnego, tj. i kreska jest inna (zresztą różna na poszczególnych stronach, zależnie od tego o czym akurat opowiada autor), i temat. I o ile jego poprzednie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Okładka polskiego wydania „Strefy interesów” (ładna blondynka i biało-niebieskie paski) zdaje się sugerować, że to kolejna z pop-historii o Holocauście. Swoje dołożył też polski wydawca, wrzucając na okładce hasło: „miłość w czasach krematoriów”. Rozumiem, że na trudnym polskim rynku książki różne chwyty, by zwiększyć sprzedaż są dozwolone, ale ten wydaje się być naciągany. Owszem, jednym z wątków jest tu relacja łącząca jednego z bohaterów powieści z żoną drugiego z nich, ale nie ona jest w mojej ocenie osią tej historii.
Co zatem nią jest? To zależy na którą z trzech, prowadzonych naprzemiennie, narracji spojrzeć.
Jako pierwszy wypowiada się zawsze Angelus („Golo”) Thomsen, młody porucznik SS, siostrzeniec i protegowany samego Martina Bormanna, zajmujący się nadzorowaniem prac w fabryce benzyny syntetycznej (Buna-Werke), położonej opodal obozu w Auschwitz (ta nazwa jednak ani razu w książce nie pada), na terenie tzw. „strefy interesów” (wiecie co to specjalne strefy ekonomiczne? Hitlerowcy, ludzie ze wszech miar pragmatyczni, utworzyli wokół Auschwitz mniej więcej coś takiego). Istotnie, Golo sporo swej uwagi poświęca żonie komendanta obozu, Hannah, planując początkowo kolejny romans. Szybko jednak plany te ulegają zmianie, a postać Thomsena staje się tym „nieco lepszym” nazistą, który zdolny jest do czegoś na kształt refleksji. Trudna to dla czytelnika perspektywa.
Druga opowieść pochodzi z kolei od Paula Dolla, komendanta obozu, wzorowanego przez Amisa na postaci Rudolfa Hoessa, jednak nie będącego nim w stu procentach (tak samo jak powieściowa żona Dolla, Hannah, ma wiele cech różniących ją od faktycznej żony Hoessa, Hedwigi). To nałogowy alkoholik (ma zresztą wśród SS-manów przydomek „Stary Opój”) i lekoman (nie mam pojęcia jak było z Hoessem), co dość mocno ułatwia sprawę, w tym możliwość ułożenia sobie przez czytelnika jego historii w głowie („to zły człowiek jest”). Tym co zaprząta przez większość czasu jego głowę nie jest przy tym bynajmniej fakt, że bierze udział w ludobójstwie. Jeśli coś go trapi, to raczej konieczność sprawnego zorganizowania powierzonej mu w zarząd „fabryki śmierci”. Zadania, wyniki, efekty, raporty to jego codzienność, równie frustrująca co rzeczywistość współczesnych pracowników korporacji.
Wreszcie, trzecim narratorem jest żydowski więzień, Szmul Zachariasz, członek a od pewnego momentu szef działającego na terenie obozu Sonderkommanda, wykonującego najbardziej nieludzkie prace jakie można sobie wyobrazić. Jego opowieści są najkrótsze, jednak najbardziej wstrząsające.
Czy jest tu akcja? Jakaś owszem. Płynie czas, przyjeżdżają kolejne transporty, obóz się rozbudowuje, więźniowie Auschwitz giną, esesman też człowiek i ma potrzeby seksualne, które gdzieś musi zaspokoić, armia niemiecka okazuje się nie być niepokonana, a morale niemieckich żołnierzy nie tak wysokie, aczkolwiek Doll ma inne problemy na głowie. To nie jest jednak książka, którą można wykorzystać jako narzędzie do poznania historycznych faktów (choć jest ich w niej wiele) i ułożenia sobie w głowie linearnej opowieści. Pierwszoosobowa (a zarazem wieloosobowa) narracja czyni bowiem ze „Strefy interesów” swego rodzaju powieść psychologiczną. Która nijak nie przybliża czytelnika do odpowiedzi na pytanie dlaczego zdarzyło się to, co się zdarzyło.
To druga książka Martina Amisa dotycząca zbrodni hitlerowskich (pierwszą była „Strzała czasu”); napisał również jedną o Gułagu („Dom schadzek”). Mimo tego, jak się wydaje, dało mu to tylko tyle, że nadal może co najwyżej podzielić się z czytelnikiem swoją bezradnością w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie: „jak to możliwe?”. Czyni to przy tym w dość specyficzny sposób, gdyż w „Strefie interesów” pojawia się nieraz coś na kształt czarnego humoru (nie mylić z brakiem poszanowania wobec ofiar nazizmu). Dlatego też mam wrażenie, że ta książka jest w swojej istocie niefilmowalna (nie dziwi zatem, że film Glazera ma z nią bardzo niewiele wspólnego, łączy je w zasadzie tylko tytuł i kilka pomniejszych scen). Dziś nie ruszają już nas obrazy, mamy ich mnóstwo na co dzień, na żywo. To co nadal porusza, to natomiast właśnie bezradność wobec tego jak zwyczajne i ubrane w znane nam na co dzień rytuały jest zło.

Okładka polskiego wydania „Strefy interesów” (ładna blondynka i biało-niebieskie paski) zdaje się sugerować, że to kolejna z pop-historii o Holocauście. Swoje dołożył też polski wydawca, wrzucając na okładce hasło: „miłość w czasach krematoriów”. Rozumiem, że na trudnym polskim rynku książki różne chwyty, by zwiększyć sprzedaż są dozwolone, ale ten wydaje się być naciągany....

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to