-
ArtykułyZawodne pamięci. „Księga luster” E.O. ChiroviciegoBartek Czartoryski1
-
Artykuły„Cud w dolinie Poskoków”, czyli zabawna opowieść o tym, jak kobiety zmieniają światRemigiusz Koziński3
-
ArtykułyUwaga, konkurs! Do wygrania książki „Times New Romans“ Julii Biel!LubimyCzytać7
-
ArtykułyWygraj egzemplarz „Róż i fiołków” Gry Kappel Jensen. Akcja recenzenckaLubimyCzytać2
Biblioteczka
Książka bardzo ciekawa, zawiera ważne obserwacje, ale także fragmenty słabe, a nawet budzące irytację. Tytuł jest rzecz jasna nieco przewrotny. Polska nie jest najlepszym miejscem na ziemi, ale ma szanse być, może nie najlepszym, ale bardzo dobrym do życia i gospodarowania. Dobrze, ale o czym jest książka? Jak być bogatym, mądrym i szczęśliwym narodem? No nie, na szczęście nie o tym. Dzieło Bartosiaka jest wezwaniem dla elity politycznej („wieży”) do bycia prawdziwą elitą, czyli do myślenia w kategoriach najważniejszych wyzwań cywilizacyjnych, geopolitycznych i militarnych, a nie bycia jedynie związkiem baronii i grup wpływu, dla której myślenie w powyższych kategoriach jest całkowicie obce. Jest także wezwaniem dla wyborców („placu”), aby takie elity starali się kreować i wybierać.
Jacek Bartosiak, szef think tanku Strategy&Future, zajmuje się w książce przede wszystkim kwestią bezpieczeństwa militarnego Polski w świecie po rosyjskiej agresji na Ukrainę. Wraz z zespołem stworzył koncepcję reformy armii, a w zasadzie całego myślenia o wojnie, zwaną New Model Army (jeszcze przed lutym 2024 r.). Starał sią nią zainteresować zarówno naszych polityków, jak i sojuszników, głownie Amerykanów. Według słów autora u tych drugich napotkał na o wiele więcej zrozumienia niż u pierwszych.
Dzieło Bartosiaka jest dla mnie, jak wspomniałam, nierówne. Bardzo trafne, i smutne niestety, są obserwacje na temat przeraźliwie niskiej jakości naszej klasy politycznej. Całej. Quasi feudalne zależności i źle pojęte lojalności grupowe zastępuję sprawne procedury i merytokrację. W sprawach militarnych na plan pierwszy wyciągane są zakupy sprzętu bez określenia rzeczy fundamentalnej, czyli „sposobu wojowania”. Czyli niestety, najpierw narzędzia, a później, jeśli w ogóle, po co i na jakim teatrze wojennym ich używać. Autor skupia się na geopolityce, dobrze, jak sądzę, kreśląc najważniejsze strefy konfrontacji i ambicje mocarstw. Przejawia uzasadniony sceptycyzm co do naszego myślenia magicznego, że „NATO wszystko załatwi”. Nie załatwi. I niewiele pomoże, jeśli sami sobie nie pomożemy.
Do wad książki należy dość beztroskie potraktowanie scenariuszy wojennych. Autor i jego zespół, wraz z amerykańskimi partnerami, brali udział w symulacji (grze) ataku Rosji na Polskę i jego zwycięskiego odparcia. Wygląda to niestety zbyt optymistycznie: obawiam się, że Rosjanie nie będą tak uprzejmi, aby atakować zgodnie ze schematem zarysowanym przez Strategy&Future. Chyba dobrą koncepcją jest jednak apel o przygotowaniu naszej armii do zaatakowania celów rosyjskich na Białorusi.
Do innych słabostek czy śmiesznostek książki należą przechwałki o niezwykłej prezentacji w Power Point na temat New Model Army i o tym, ileż to slajdów zawierała.
Tak czy owak, mimo wad i słabości, całość jest ciekawa, a pewne fragmenty bardzo wartościowe poznawczo.
Książka bardzo ciekawa, zawiera ważne obserwacje, ale także fragmenty słabe, a nawet budzące irytację. Tytuł jest rzecz jasna nieco przewrotny. Polska nie jest najlepszym miejscem na ziemi, ale ma szanse być, może nie najlepszym, ale bardzo dobrym do życia i gospodarowania. Dobrze, ale o czym jest książka? Jak być bogatym, mądrym i szczęśliwym narodem? No nie, na szczęście...
więcej mniej Pokaż mimo to
Elżbieta Cherezińska przenosi czytelnika w XVI i XVII wiek, po raz pierwszy w swojej twórczości. I jak w poprzednich powieściach, świetnie oddaje „ducha czasu”. Tym razem jedziemy na Pomorze, rządzone jeszcze przez rodzimą (no właśnie, czy na pewno...) dynastię Gryfitów. Jak zwykle, Cherezińska wzięła autentyczne wydarzenia, życie i śmierć Sydonii von Bork, aby utkać z nich autorską wizję dziejów tej zapewne niezwykłej kobiety i czasów, w których żyła. Dokładnie rzecz biorąc, niezwykłości nie możemy być pewni, na pewno jednak było w niej coś, powiedzmy, nietypowego, skoro będąc szlachcianką wysokiego rodu „zasłużyła” na oskarżenie o czary. Zwykle oskarżania te spadały na biedne kobiety z ludu.
Po Sydonii von Bork zachowały się liczne dokumenty z procesów: tego o czary i wcześniejszych, o spadek. Czy była antypatyczną awanturnicą i pieniaczką, czy może kobietą niedającą sobie w kaszę dmuchać? Tego nie wiemy. Jaka jest książkowa Sydonia? Tego nie napiszę, nie chcę psuć lektury. A warto się na nią skusić. Sama nie wiem, czy książkowa Sydonia jest ciekawa. Może i nie, ale opowieść o niej – tak. Taki paradoksik.
W drugiej części książka chwilami osuwa się blisko czytadła – romansu, ale tylko osuwa. Na szczęście nie dotyka podłogi, czyli oszczędza czytelnikowi ckliwych wyznań. Narracja (w drugiej części autorka oddała głos samej Sydonii), jest poprowadzona oszczędnie, po męsku. Znów paradoks.
Czytając o polowaniach na czarownice nigdy nie mogę pozbyć wrażenia nieskończonego debilizmu zarzutów. Pół biedy, gdyby to „ciemny lud” je formułował, ale procesy prowadzili mężowie uczeni. Mam nadzieję, że książka przyczyni się do rozpowszechnienia wiedzy (oby wreszcie!), że to nie średniowiecze było epoką polowań na czarownice i że nie specjalizowali się w nich katolicy - akcja powieści toczy się w środowisku całkowicie protestanckim.
Otrzymujemy też wspaniałą panoramę losów dynastii Gryfitów oraz tak bliskiego, a tak mało u nas znanego (poza gdańskim) Pomorza. Nabrałam ochoty na podróż do Szczecina, Kamienia i okolic. I to już pokazuje, jak warta lektury jest „Sydonia. Słowo się rzekło”.
Elżbieta Cherezińska przenosi czytelnika w XVI i XVII wiek, po raz pierwszy w swojej twórczości. I jak w poprzednich powieściach, świetnie oddaje „ducha czasu”. Tym razem jedziemy na Pomorze, rządzone jeszcze przez rodzimą (no właśnie, czy na pewno...) dynastię Gryfitów. Jak zwykle, Cherezińska wzięła autentyczne wydarzenia, życie i śmierć Sydonii von Bork, aby utkać z nich...
więcej mniej Pokaż mimo to
Produkcja ekologicznych środków wytwarzania energii jest bardzo nieekologiczna. Zniszczenia w środowisku naturalnym, zatrucie wód, choroby ludzi mieszkających w pobliżu miejsc pozyskiwania metali rzadkich niezbędnych do produkcji środków czystej (?) energii to realne i nieuniknione koszty tych rozwiązań. Guillaume Pitron ukazuje tę zależność na licznych przykładach z różnych części globu, m.in. z Chin (Mongolia Wewnętrzna), gdzie szczególnie boleśnie przekonali się o niej mieszkańcy „wiosek raka”.
Pitron podaje konkretne dane dotyczące wydobycia metali rzadkich. Przy okazji co nieco się o nich dowiedziałam – dotychczas nie zdawałam sobie sprawy z istnienia skandu, itru czy prometu.
Nawet tak, wydawałoby się, czyste technologie jak cyfrowa, mają olbrzymie koszty energetyczne: przesłanie bezcielesnego maila z załącznikiem jest także energochłonne. Autor dobitnie uświadamia fizyczne koszty niefizycznych technologii, że nie wspomnę o tych jak najbardziej „cielesnych” jak produkcja baterii do samochodów elektrycznych („produkcja samochodu elektrycznego pochlania trzy lub cztery razy więcej energii niż konwencjonalnego”). Tak pisze więc o paradoksie „zielonej energii”: „Energie te – nazywane również odnawialnym […] opierają się na wykorzystaniu surowców, które nie są odnawialne”. A proces ich pozyskiwania jest niezwykle energochłonny i niszczący dla środowiska. Autor pisze o tym szczegółowo w podrozdziale „Green tech – przygnębiający bilans ekologiczny”.
Drugim wątkiem książki jest potraktowanie metali rzadkich przez ich procentów, szczególnie Chiny, jako narzędzi nacisku, a wręcz szantażu na kraje je kupujące. Autor ukazuje konsekwencje beztroskiego zdania się na państw zachodnich, najbardziej dbających o produkcję zielonej energii, na producentów spoza Europa i USA. Pisze też o intelektualnym lenistwie Zachodu: ufny w swoją przewagę naukową przespał moment, kiedy ambitne społeczeństwa pozaeuropejskie przejęły inicjatywę w liczbie i wadze wynalazków oraz zgłaszaniu patentów. Słowem, uzależniamy się od państw, które bez skrupułów (bo niby dlaczego miałyby je mieć) wykorzystają nasze uzależnienie od ich dostaw.
Książka Pitrona to lektura obowiązkowa dla wszystkich zainteresowanych energetyką, a szczególnie dla fanów „ekologicznych” źródeł pozyskiwania energii. Warto poznać mroczne i nieuniknione niestety oblicze ich produkcji i stosowania.
Produkcja ekologicznych środków wytwarzania energii jest bardzo nieekologiczna. Zniszczenia w środowisku naturalnym, zatrucie wód, choroby ludzi mieszkających w pobliżu miejsc pozyskiwania metali rzadkich niezbędnych do produkcji środków czystej (?) energii to realne i nieuniknione koszty tych rozwiązań. Guillaume Pitron ukazuje tę zależność na licznych przykładach z...
więcej mniej Pokaż mimo to
Od kilku lat obserwujemy napięcie, a nawet konflikt pomiędzy zwolennikami liberalnej demokracji, a tymi, których określają oni jako populistów. Mam przy tym nieodparte wrażenie, że „populiści” mają coraz silniejszy demokratyczny mandat, co budzi nieukrywaną wściekłość liberalnych demokratów. Paradoks? Nie taki znowu wielki, jak można przekonać się z lektury arcyciekawej książki Patricka J. Deneena „Dlaczego liberalizm zawiódł?” Sięgnęłam po nią miedzy innymi po to, aby ów paradoks zrozumieć.
Autor cofa się o kilkaset lat, przedstawiając ideowe prapoczątki liberalizmu, od Hobbesa i Bacona poczynając. Ukazując następnie ideowe postulaty klasycznego liberalizmu wyjaśnia, skąd ten paradoks się bierze. Liberalizm, zgodnie ze swoją nazwą, proponuje uwolnienie człowieka z więzów. Tak więc jesteśmy uwalniani od „opresywnych” zależności i idei: religii, tradycji, narodowości, ostatnio także ról płciowych. Cóż za wolność! Ktoś jednak musi tej wolności strzec, dbać o jednostkowe prawa. Któż to jest? Państwo. Wyzwolona jednostka staje sama w obliczu aparatu państwowego lub ponadpaństwowego (jak w przypadku UE), który zazdrośnie strzeże swoich wyłącznych, rzecz jasna, liberalnych prerogatyw. Z tym większą agresją odnosi się do tych, których postrzega jako rywali, nawet jeśli mają oni autentyczne demokratyczne poparcie, czyli jak pisze autor „liberalizm stara się zachować pozory prawomocności demokratycznej, nawet gdy jest oczywiste, że demokracja już go nie popiera”.
Uwalnianie obejmuje także zrzucenie więzów kulturowych, a „multikulturalizm” staje się papką, w której giną zmielone na miazgę autentyczne, lokalne, narodowe czy religijne aspekty kultury.
Deneen ukazuje więc liczne paradoksy liberalnego wyzwolenia. Co nie oznacza, że nie docenia wcześniejszych jego zdobyczy. Ma jednak intelektualną odwagę, bardzo rzadko występującą wśród intelektualistów, aby podsumować pewien etap dziejów, dostrzec jego początek, rozwój i upadek. Upadek, który właśnie trwa, w miarę jak liberalna wolność – kolejny paradoks – przekształca się w liberalną opresję. Co po liberalizmie? Tego nie napiszę, trzeba sięgnąć po książkę. Na pewno jednak nie „konserwatywna bajka” o powrocie to tego, jak było kiedyś. Nie ma powrotu. Trzeba pomyśleć nad czymś nowym. I tego myślenia, paradoksalnie, większość intelektualistów panicznie unika. Na pewno do „unikaczy” nie zalicza się Patrick J. Deneen.
Od kilku lat obserwujemy napięcie, a nawet konflikt pomiędzy zwolennikami liberalnej demokracji, a tymi, których określają oni jako populistów. Mam przy tym nieodparte wrażenie, że „populiści” mają coraz silniejszy demokratyczny mandat, co budzi nieukrywaną wściekłość liberalnych demokratów. Paradoks? Nie taki znowu wielki, jak można przekonać się z lektury arcyciekawej...
więcej mniej Pokaż mimo to
Przez mniej więcej pierwszą połowę „Uśmiechniętego wilka” Yuko Tsushimy miałam chwilami kwaśną minę. Para młodych na gigancie telepie się pociągami po Japonii ok. 1960 r. Starszy, już pełnoletni, i dwunastoletnia małolata tworzą swój własny świat, wcielając się najpierw w postaci z „Księgi dżungli”, Akelę i Mowgliego, później w inne. Opozycja tej pary i reszty ludzi, Kiplingowych małp, jest przez bohaterów bardzo mocno odczuwana. Jeżdżąc razem z nimi, widzimy Japonię jakże inną od tej, którą znamy dzisiaj: wciąż jeszcze biedną, wciąż w traumie wojennej klęski, brudnawą, brzydką i niebezpieczną.
Moja kwaśna mina była spowodowana tym, co wydawało mi się pewnym nihilizmem autorki. W miarę czytania zaczynało jednak do mnie docierać, że to nie to. Iluż nastolatków, zagubionych i mających poczucie bycia niekochanym (słusznie czy niesłusznie), ma wrażenie całkowitego wyobcowania! Szczególnie jeśli tworzą parę, nawet tak nietypową jak „Akela” i „Mowgli” – my kontra świat. Tsushima nie bawi się w estetyzm: brud, dręczące biegunki, brzydki zapach – takie są realia włóczęgi bez celu, nie romantyczny wiatr we włosach.
Zło i zagrożenie na kartach „Uśmiechniętego wilka” pleni się obficie, zatruwając lękiem sny bohaterów. Obraz ten jest chwilami bardzo dojmujący. Zastanawiałam się, dlaczego nie mam żadnych oporów w przyjmowaniu obrazu złego świata np. w powieściach chińskiego pisarza Yana Lianke, a w przypadku japońskiej pisarki jednak tak. Może dlatego, że mam zakodowany obraz uporządkowanej, spokojnej, grzeczniutkiej powojennej Japonii, a dostałam zupełnie inny. Może też na początku lektury byłam za bardzo zafiksowana na odbieraniu jej przez pryzmat, że tak to ujmę, geograficzny, a nie egzystencjalny. Po odrzuceniu tego zafiksowania czytało już mi się bardzo dobrze, co nie znaczy, że wesoło i pogodnie. W każdym razie do rejestru autorów wartych bliższego poznania dołączyła teraz Yuko Tsushima.
Przez mniej więcej pierwszą połowę „Uśmiechniętego wilka” Yuko Tsushimy miałam chwilami kwaśną minę. Para młodych na gigancie telepie się pociągami po Japonii ok. 1960 r. Starszy, już pełnoletni, i dwunastoletnia małolata tworzą swój własny świat, wcielając się najpierw w postaci z „Księgi dżungli”, Akelę i Mowgliego, później w inne. Opozycja tej pary i reszty ludzi,...
więcej mniej Pokaż mimo to
Od kilkudziesięciu w lat w USA lawinowo wzrasta liczba osób chorych psychicznie i pobierających zasiłki federalne z powodu niepełnosprawności spowodowanej tymi chorobami. Jednocześnie od lat 60. istnieją leki, które mają naprawiać zaburzoną równowagę chemiczną mózgu będącą rzekomo przyczyną chorób (na przykład niedobór serotoniny u osób z depresją). Podobno są niezwykle skuteczne, jak twierdzą ich producenci i współpracujący z nimi psychiatrzy. Skoro jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle? To pytanie zadał sobie i rodakom Robert Whitaker, dziennikarz, redaktor wydawniczy na wydziale medycznym Uniwersytetu Harvarda.
Odpowiedź jest bardzo smutna. Po pierwsze, teoria chemicznej nierównowagi w mózgu nigdy nie została udowodniona. Czyli leki regulujące poziom serotoniny lub dopaminy (te drugie dla osób z psychozą) nie mają czego regulować, wręcz przeciwnie – mogą zaburzać tę równowagę. Whitaker szczegółowo omawia m.in. wyniki badań przeprowadzonych przez Marie Åsberg i jej zespół, które zdają się potwierdzać teorię serotoninową: u osób chorych ma być zaniżony poziom kwasu 5-hydroksyindolooctowego (5-HIAA, produkt metabolizmu serotoniny). Whitaker analizując te i inne dane, ukazuje, że odsetek osób z depresją o zaniżonym poziomie 5-HIAA (29%) niewiele odbiega od odsetka osób zdrowych (25%) osób w grupie kontrolnej. Takich konkretnych, rzetelnych danych jest w książce o wiele więcej.
Autor przywołuje także dziesiątki badań podłużnych, śledzących stan pacjentów na przestrzeni nawet dwudziestu lat. Wyniki z całego świata są jednoznaczne: pacjenci, którzy zażywali leki przez dość krótki czas funkcjonują o wiele lepiej niż ci, którzy przyjmują je przez dłuższy okres (kilka miesięcy, czy tym bardziej kilka lat).
Jak zatem doszło do ich dopuszczenia na rynek i masowego stosowania? Whitaker opisuje działania firmy farmaceutycznych: zamawiały one i publikowały badania, które dowodziły, że pacjenci przyjmujący prozac czy neuroleptyki po kilku tygodniach terapii są w lepszym stanie niż pacjenci dostający placebo. Po kilku tygodniach – tak. Ale firmy po prostu nie publikowały badań ukazujących stan pacjentów z farmakoterapią i bez niej w dłuższym okresie czasu oraz w inny sposób manipulowały i wybiorczo publikowały wyniki badań.
Najbardziej ponury rozdział dotyczy bardzo wczesnego i pochopnego rozpoznawania chorób psychicznych u dzieci i przepisywania im leków. Zrozpaczeni rodzice chwytają się farmakoterapii ufając psychiatrom. Niestety, na dłuższą metę, leki te powodują więcej szkody i to poważnej, niż pożytku. Szczególnie dotyczy to nagłego wysypu diagnoz zaburzenia dwubiegunowego. Schemat jest zwykle taki: u smutnego, wycofanego nastolatka stwierdza się depresję i stosuje antydepresanty. Po jakimś czasie pojawiają się napady manii. Stosuje się więc neuroleptyki. Następnie, aby zbić ich niepożądane skutki, do gry wkraczają inne leki. Whitaker przytacza twarde dane: odkąd rozpowszechniły się te praktyki liczba chorych zmuszonych do leczenia szpitalnego i pobierania zasiłków z powodu niepełnosprawności wrosła kilkadziesiąt (sic!) razy, a cykl depresji i manii przyspieszył, trwając coraz krócej i pojawiając się coraz częściej.
Czy wobec tego autor zaleca wyrugowanie leków z terapii? W żadnym razie. Apeluje jednak o ich rozważne stosowanie, najlepiej w krótkim okresie, oraz podejmowanie innych forma terapii (psychoterapii). Podaje także wyniki takowych z USA i innych krajów, przede wszystkim z Finlandii. Przytacza wiele historii pacjentów, czasem z happy endem, czasem bez niego.
Książka jest natomiast wielkim oskarżeniem producentów leków i jak ujmuje to wprost Whitaker, opłacanych przez nich lekarzy. Autor szczegółowo, bez odrobiny demagogii, opisuje historię tego niezdrowego aliansu, poczynając od lat 80. Obala także linię obrony koncernów: ponieważ zaprzysięgłym wrogiem farmakoterapii był Ron Hubbard, twórca sekty scjentolgów, więc producenci leków każdego krytyka oznaczają metką sekciarza i oszołoma, unikając w ten sposób merytorycznej dyskusji.
Książkę Whitakera zdecydowanie warto przeczytać. Poziom oszołomstwa jest zerowy, a staranność w przytaczaniu wyników badań - niezwykła. Do Polski tez docierają odpryski dyskusji na temat stosowania leków w psychiatrii, o czym wspomina w przedmowie konsultantka, dr hab. Katarzyna Prot-Klinger. Jakie zdanie wyrobi sobie czytelnik, to już inna sprawa, ale problem jest tak istotny, nie tylko w USA, że wart jest podjęcia dyskusji.
Od kilkudziesięciu w lat w USA lawinowo wzrasta liczba osób chorych psychicznie i pobierających zasiłki federalne z powodu niepełnosprawności spowodowanej tymi chorobami. Jednocześnie od lat 60. istnieją leki, które mają naprawiać zaburzoną równowagę chemiczną mózgu będącą rzekomo przyczyną chorób (na przykład niedobór serotoniny u osób z depresją). Podobno są niezwykle...
więcej mniej Pokaż mimo to
Już dawno nie przeczytałam z takim zainteresowaniem żadnej biografii. Asfa-Wossen Asserate, daleki krewny cesarza, króla królów, rasa Teferiego Mykonnena, znanego pod imieniem Hajle Syllasje (Moc Trójcy), w bardzo atrakcyjny i kompetentny sposób przybliża sylwetkę człowieka władającego Etiopią przez dziesiątki lat. Zabrałam się za lekturę z pewną podejrzliwością, bowiem fakt, że autor jest synem jednego z najbliższych współpracowników cesarza, nie gwarantował obiektywizmu. Jednakże, ku mojemu zaskoczeniu, autor jest obiektywny. Stara się oddać sprawiedliwość swojemu bohaterowi, nie zaprzeczając wadom jego panowania, które przede wszystkim było za długie, bez pomysłu na „co później”. Tak jak za młodu cesarz z wielką energią modernizował kraj, tak od lat 60. coraz niechętnej odnosił się do pomysłów nawet najbardziej niezbędnych zmian, wprowadzenia choćby monarchii konstytucyjnej czy reformy rolnej. Asfa-Wossen Asserate demaskuje jednak wiele kłamstw na temat Hajle Syllasje, w tym puszczone w obieg przez Ryszarda Kapuścińskiego czy potworny reżim Mengistu Hajle Mariama.
Jednym z najbardziej fascynujących wątków w dziejach króla królów i w ogóle Etiopii jest aspekt religijny: cesarz był uważany za potomka króla Salomona, Lwa Judy, obrońcę wiary. Przez rastafarian także za Mesjasza, przed którą to identyfikacją stanowczo się wzbraniał.
Jeszcze raz – lektura arcyciekawa, zachęcająca do zgłębiania dziejów Etiopii, chyba najbardziej niezwykłego państwa Afryki, jedynego zawsze niezależnego, o prastarej tradycji sięgającej starożytności. Jedynym minusikiem są niezgrabne sformułowania tłumaczki i drobne błędy (np. „W ostatnich miesiącach czerwca…”).
Już dawno nie przeczytałam z takim zainteresowaniem żadnej biografii. Asfa-Wossen Asserate, daleki krewny cesarza, króla królów, rasa Teferiego Mykonnena, znanego pod imieniem Hajle Syllasje (Moc Trójcy), w bardzo atrakcyjny i kompetentny sposób przybliża sylwetkę człowieka władającego Etiopią przez dziesiątki lat. Zabrałam się za lekturę z pewną podejrzliwością, bowiem...
więcej Pokaż mimo to