-
ArtykułyUwaga, konkurs! Do wygrania książki „Times New Romans“ Julii Biel!LubimyCzytać1
-
ArtykułyWygraj egzemplarz „Róż i fiołków” Gry Kappel Jensen. Akcja recenzenckaLubimyCzytać1
-
Artykuły10 gorących książkowych premier tego tygodnia. Co warto przeczytać?LubimyCzytać3
-
ArtykułyAtlas chmur, ptaków i wysp odległychSylwia Stano2
Biblioteczka
Prawo do istnienia jest przyrodzone, niezbywalne, niepodważalne. Ale czy aby na pewno? Oto świat w którym lekarze niemalże całkowicie przestali leczyć, gdyż prawo dopuszcza możliwość wykorzystania zasobów ciała żyjącego dawcy w 99,44 %. Dobrowolne oświadczenie woli odeszło w niepamięć, a ktoś bezdusznie rości sobie pretensje do wartościowania cudzej egzystencji.
„Jeśli wszystkie twoje tkanki są żywe, ale znajdują się w innych osobach... to czy żyjesz, czy umarłeś?”.
Bliżej nieokreślone czasy. Stany Zjednoczone Ameryki po zmianach jakie zaszły po zakończeniu krwawej wojny domowej, która wybuchła na tle różnic obyczajowych pomiędzy dwoma skrajnymi obozami. Wypracowana jako kompromis „Ustawa o życiu” ma w założeniu chronić ludzką egzystencję od momentu poczęcia do ukończenia przez dziecko trzynastego roku życia. Później w ciągu pięciu lat można zadecydować o tzw. rozszczepieniu czyli wtórnej aborcji. Osobniki problematyczne w mniemaniu ich rodziców oraz te niechciane przez państwo mają być poddane podzieleniu na narządy, które następnie posłużą do przeszczepów by utrzymać w stanie równowagi zdrowie społeczeństwa. Swoista eliminacja niepożądanych kłopotów, gdyż formalnie nie jest to śmierć, ni okrutne zabójstwo. Przyświecająca temu procederowi idea zakłada, że rozczepiona osoba wciąż żyje w innych i w taki pokrętny sposób w dalszym ciągu może realizować swój… potencjał. Kolejnym odłamem jest inicjatywa bociana, dająca złudną nadzieję na kolejne alternatywne rozwiązanie, która jasno wskazuje na jakich zasadach można podrzucić obcym ludziom niekochane dziecko. Jeśli nikt nie przyłapie cię w chwili podrzucania, obdarowana w ten sposób rodzina ma obowiązek zająć się maluchem, czy tego chce, czy nie – desperackie cedowanie odpowiedzialności, które wcale nie musi gwarantować lepszej przyszłości.
„Widzisz, konflikt zawsze zaczyna się od jakiejś kwestii spornej – różnicy zdań, kłótni. Jednak zanim przerodzi się w wojnę, kwestia, której dotyczył spór nie jest już istotna, ponieważ rozchodzi się już tylko i wyłącznie o jedną rzecz: jak bardzo każda ze stron nienawidzi się wzajemnie”
Connor, najstarszy syn, swoim buntowniczym temperamentem ściągał na siebie niepotrzebne zainteresowanie, doprowadzając niekiedy do bójek. To wystarczyło by jego rodzice podpisali na niego nieodwracalny wyrok. Risa Ward, podopieczna StaSu czyli stanowego domu dziecka jakich wiele. Utalentowana dziewczyna podczas konkursu talentów popełniła kilka drobnych, praktycznie niezauważalnych błędów, jednak to wystarczyło by następnego dnia w gabinecie dyrektora placówki czekał na nią trybunał. Jednomyślnie uznano, że piętnastolatka osiągnęła maksymalny poziom życiowego potencjału, nic z niej więcej nie będzie, toteż z racji cięć budżetowych zostanie bez mrugnięcia okiem przeznaczona do transplantacji. Z kolei trzynastoletni Levi wywodzący się z religijnej i dobrze sytuowanej rodziny jest dziesiątym dzieckiem. Wśród jego rodzeństwa znajduje się pozostała piątka biologicznych dzieci, reszta została adoptowana lub podrzucona w ramach „bociana”. Biedak w zasadzie od dnia narodzin był przeznaczony na ofiarę jako liturgiczna dziesięcina. Co więcej, dorastał w przekonaniu o swojej wyjątkowości, która miała usprawiedliwić to, że jego życie jako jego samego wkrótce dobiegnie końca. Doprawdy cóż za zaszczyt! Losy tej trójki nastolatków splotą się wskutek chaotycznych okoliczności, odtąd będą musieli zawalczyć o przetrwanie w rzeczywistości, w której przestali się dla innych liczyć. Są gorsi. Wyklęci. Bezwartościowi jako autonomiczne jednostki. Zwą ich z nieskrywaną pogardą „rozszczepieńcami”.
„ - Jak można ustanowić prawo dotyczące czegoś, czego nikt nie wie ze stuprocentową pewnością?
- Cały czas się tak dzieje - wspomniał Hayden. - Takie właśnie jest prawo: to wypracowane domysły na temat dobra i zła”.
Jakaś część mnie lubi sięgać po dystopijne powieści niezależnie od tego czy będzie to klasyk spod pióra Huxleya, mrożąca krew w żyłach piekielna przepowiednia o losie kobiet Atwood czy uznawane za literaturę młodzieżową Igrzyska Śmierci. Dlatego gdy tylko usłyszałam o koncepcie przyświecającym fabule „Podzieleni. Unwind” poczułam się na równi zaciekawiona, co podekscytowana, tym bardziej że jest to moje pierwsze spotkanie z twórczością Neala Shustermana. Czy dystopia w takim wydaniu zdołała mnie do siebie przekonać? Zobaczmy. Styl pisania jakim posługuje się autor jest banalnie prosty, choć gdzieniegdzie Neal dość nieporadnie próbował uderzać skądinąd w sentencjonalne tony. Rozdziały układające się w VII zatytułowanych części są krótkie, rozmiar fontu spory, a więc w żaden sposób nie przytłaczają nadmiarem akcji. Powiedziałabym że wręcz przeciwnie. Mniej więcej od połowy książki zaczyna się robić nudnawo, by nie użyć określenia nużąco. Równocześnie człowiek zaczyna się wtedy łapać na tym, że los głównych bohaterów jest mu w zasadzie… obojętny, choć przecież decyzja o ich przeznaczeniu początkowo wywołała falę sprzeciwu oraz gniewu przeciwko wypaczonej ideologii. Skoro nienarodzeni mają dusze, co z tymi, którzy świadomie przeżyli kilkanaście lat na tym padole? Wyparowały? Wszak duszy jeszcze nikt nie potrafi zlokalizować, a tym bardziej przeszczepić zdegenerowanym ludziom w ramach pokrętnie pojętej resocjalizacji. Porzućmy jednak retoryczne rozważania i skupmy się ponownie nad bardziej technicznymi zagadnieniami powieści. Narracja została podzielona na trzy perspektywy napisane w trzeciej osobie, więc tym samym oszczędzono nam powtarzalnego strumienia świadomości czy też wiwisekcji młodocianych odczuć. Z jednej strony to atut, z drugiej polaryzująca tematyka o wadze światopoglądowej wypada tutaj infantylnie i zgoła naiwnie. Pióro Shustermana zwyczajnie nie udźwignęło kalibru wymyślonej przez niego treści, co stanowi niezbyt przyjemny dysonans poznawczy podszyty moim osobistym rozczarowaniem. A ten jest potęgowany przez słabo rozwiniętą ekspozycję świata przedstawionego. Brakuje tutaj solidnego wstępu o tym, jak wygląda codzienność przeciętnych obywateli po zakończeniu wewnętrznego konfliktu zbrojnego, a także wzmianki o tym, kto utrzymuje się u władzy przy założeniu, że prawo federalne poszczególnych stanów wciąż jeszcze ma znaczenie, a z Białego Domu spogląda lider państwa. Tego nie wiemy. Komicznie wypada z kolei czynność klaskania w miejscu publicznym pozostawiona przez większość powieści w zasadzie sama sobie. Aż do ostatniej części w zasadzie nie wiemy, czemu wzbudza wśród tłumu taką panikę. Nie ma też we mnie zgody na sprowadzenie historii Wojny Moralnej do dwóch akapitów, które obejmują wyjaśnienia Admirała. Po prostu nie ma. Budzi to mój protest, gdyż jest to najbardziej istotny aspekt tej fabuły! A przynajmniej jego fundamenty. Punkt wyjścia do całego łańcucha przyczynowo-skutkowego.
„Nie można zmienić prawa, nie zmieniwszy ludzkiej natury”.
Neal w swojej powieści porusza kontrowersyjne zagadnienia natury etycznej, próbując ukazać czym jest mniejsze zło, choć od wieków jednostka niewiele znaczy w obliczu tych, którzy pełnią funkcje decydentów. Obywatele są pyłem jeno. Pionkami w cudzych rękach. Koniecznym poświęceniem na drodze do upajającej władzy. Przy czym nie chodzi jedynie o zawłaszczenie życia i ciała, lecz również o fanatyzm religijny i jego odłamy, a także dyktatorskie zapędy. Pada tutaj pytanie o to, co jest większym okrucieństwem: aborcja dokonana na zlepku komórek czy rozszczepienie? Bezsprzecznie to ta druga opcja jest równoznaczna z wyrachowanym barbarzyństwem. Nie mam wątpliwości, że w tym sporze zawsze opowiem się za wyborem oraz wolnością kobiet. Państwa wszak nie dbają o tych, którzy przyszli na ten świat, co pokazuje nie tylko Shusterman. Absurd goni absurd. Nie będę kontynuować czytania cyklu. Zawiodłam się.
IG: zlizujelitery
Prawo do istnienia jest przyrodzone, niezbywalne, niepodważalne. Ale czy aby na pewno? Oto świat w którym lekarze niemalże całkowicie przestali leczyć, gdyż prawo dopuszcza możliwość wykorzystania zasobów ciała żyjącego dawcy w 99,44 %. Dobrowolne oświadczenie woli odeszło w niepamięć, a ktoś bezdusznie rości sobie pretensje do wartościowania cudzej egzystencji.
„Jeśli...
„Nie chciałam niczego wprawiać w ruch. Jednak mimo iż tak starałam się, by moje istnienie zostało wymazane z tego świata, bałam się sprawdzić, czy faktycznie już całkowicie znikłam”.
Kto z nas nie doświadczył na jakimś etapie życia przytłaczającej samotności lub chociaż chwilowego osamotnienia? Samotność jest niewątpliwie częścią naszej codziennej egzystencji i to zjawisko mniej lub bardziej dotyka każdego z nas bez wyjątku, przybierając różne odcienie i oblicza. Może być dojmującym poczuciem pustki i swoistego niedopasowania. Niewidzialności. Wrażenia bycia pozostawionym samemu sobie. Może być także zupełnie inna lecz nie mniej uwierająca. Czasem też stanowi zaskakujące oswobodzenie. Władysław Tatarkiewicz pisał, że: „Samotność jest przyjemnością dla tych, którzy jej pragną i męką dla tych, co są dla niej zmuszeni”. Idąc tropem podanym przez wyżej wymienionego filozofa można dojść do wniosku, że człowiek wybiera odosobnienie jedynie z dwóch powodów. Albo jest w zgodzie tylko ze sobą, co przynosi wyzwalający spokój ducha, albo w tłumie, nawet wśród bliskich, czuje, że jest zdany tylko na siebie. W tym drugim przypadku mamy więc do czynienia z tak zwaną samotnością w tłumie, objawiającą się bolesnym wyobcowaniem i wyłączeniem; przeraźliwym brakiem.
„Jednak między nimi a mną wisiała cienka membrana. Membrana, którą rozpinali między sobą każdym wymienianym spojrzeniem czy uśmiechem. Chociaż ta powłoka była cienka i przezroczysta, to zrobiono ją z gumy, więc kiedy w złości wyciągałam ku niej ręce, uginała się elastycznie i odrzucała mnie z powrotem. Pewnie nawet nie byli tego świadomi. A tymczasem po tym, jak odbijałam się od tej membrany, czułam się bardziej samotna, niż gdybym w ogóle z nikim nie rozmawiała”.
Okres rozpoczęcia nauki w liceum jest czasem szczególnie wrażliwym, naznaczonym pewnego rodzaju przejściowością pomiędzy wiekiem dziecięcym a wczesną dorosłością. Dla jednych nastolatków stanowi idealną szansę na rozpoczęcie wszystkiego od nowa z czystym kontem, dla pozostałych jest jednak przykrą koniecznością zmiany otoczenia - wkraczania na nieznane wody oraz towarzyskie zależności, które niejednokrotnie zdają się wyrastać na niewystarczającym gruncie powierzchownego, jakby umownego porozumienia. Hatsegawa, zwana Hatsu, w nowej klasie jest outsiderką. Porzucona przez przyjaciółkę z gimnazjum na rzecz większej mieszanej grupy, nie zdołała na czas wtopić się w społeczne struktury i teraz oscyluje na ich obrzeżach, mając za broń pozorną niewidzialność oraz cięty język, który wykorzystuje przeważnie do wewnętrznych obserwacji i wyciągania płynących z nich wniosków. Nie szczędzi przy tym złośliwości podszytej poczuciem wyższości. Nie jest jedyna. Gdzieś obok niej, w szkolnym niebycie, funkcjonuje również Ninagawa – chłopak, który całkowicie zatracił się w narastającej obsesji na punkcie Orichan, będącej modelką oraz idolką. Samotność Hatsu i samotność Ninagawy w pewnym momencie otrze się o siebie, skazując oboje na wzajemną interakcję, ale czy to wystarczy by wytworzyć autentyczną więź i by dostrzec drugiego człowieka takim, jakim jest w całości? Bez filtrów i z góry narzuconych uprzedzeń?
„Tak jak wtedy, gdy do płytkiego nurtu rzeki wrzuci się ciężki kamień, a piasek podnosi się z dnia i mąci wodę, tak to uczucie znowu wynurzyło się z głębi mojego serce i je zamgliło. Chciałam sprawić mu ból. Chciałam go kopnąć. To było uczucie o wiele silniejsze niż miłość.”
Ciąg dalszy ostrożnego stąpania przy japońskiej literaturze. Badania jej i smakowania po to, by skrócić dzielący nas od samego początku dystans. „Plecy, które chcę kopnąć” jest wydawniczym fenomenem we własnej ojczyźnie. Młoda autorka stworzyła mikropowieść niepozbawioną czujnej wnikliwości, a jej styl pisania i pewnie postawione rozbudowane zdania zdają się nieco przeczyć azjatyckiej powściągliwości i zwyczajowej oszczędności słów. Jej proza jest obrazowa, choć momentami niejednoznaczna, pozostawiająca pole do subiektywnej interpretacji tytułu. Coś jednak sprawiło że lekturę zaledwie 114 stron rozłożyłam na czas trzech dni, początkowo wybita z rytmu i dryfująca na falach uczucia bliskiego obojętności; oderwana od historii pomimo tego, iż dobrze wiem, jak to jest być niewystarczającą, niedopasowaną do cudzych relacji i taktu toczących się w pobliżu rozmów. Hatsu jest postacią przez większość objętości książki budzącą antypatię, tak jak Ninagawa emanuje właściwą sobie żałością i niekiedy odpychającą obskurnością własnych odruchów. Na kanwie ich wspólnych scen ślizgamy się po zarysie psychologicznym, szukając uzasadnienia dla niektórych motywacji, a wszystko to, co znajdujemy, to zaledwie wyzierająca z każdej strony obezwładniająca pustka i podskórna, niecierpliwie pulsująca frustracja, która dusi w piersi i narasta w naszym gardle niczym ostatni ryk rozpaczy, ale taki wydany bez przekonania. Otępienie. To najlepsze słowo, które obrazuje wrażenia po ukończonej lekturze. Może taki właśnie cel ostatecznie przyświecał Risie, nie wiem. Wolę jednak, gdy powieść pobudza wewnątrz mnie zgoła inne obszary. Z tą konkretną nie mogłam się - mimo chęci - identyfikować. Odbiła się za to na mnie cierpkością i lekkim współczuciem w stosunku do pomiatanego Ninagawy.
Za egzemplarz serdecznie dziękuję wydawnictwu Kirin.
IG: zlizujelitery
„Nie chciałam niczego wprawiać w ruch. Jednak mimo iż tak starałam się, by moje istnienie zostało wymazane z tego świata, bałam się sprawdzić, czy faktycznie już całkowicie znikłam”.
Kto z nas nie doświadczył na jakimś etapie życia przytłaczającej samotności lub chociaż chwilowego osamotnienia? Samotność jest niewątpliwie częścią naszej codziennej egzystencji i to...
„Kot uczy nas, jak cieszyć się małymi rzeczami w życiu, jak patrzeć na horyzont bez koncentrowania wzroku na określonym punkcie”.
Odkąd dały się udomowić około 10 tysięcy lat temu, koty wzbudzają wachlarz przeróżnych emocji. Te fascynujące stworzenia z powodzeniem łączące pierwotną dzikość z rozkoszną słodyczą nie bez powodu były czczone w starożytnym Egipcie. Ich status był także znaczący w celtyckiej kulturze czy nordyckich wierzeniach, a w Chinach po dzień dzisiejszy kot jest uznawany za symbol czystości, który jednocześnie przynosi szczęście. Współcześnie popularność kotów jako towarzyszy naszej codzienności stale rośnie i coraz częściej stają się one przedmiotem naukowych badań. Badacze skupiają się przede wszystkim na aspekcie społecznym, lecz u podstaw ich zainteresowania leży również inteligencja tych dumnych zwierząt, jak i zbawienne korzyści, które płyną z przebywania w ich towarzystwie. A te są jednoznaczne: koty wpływają na poczucie naszego spokoju, a częstotliwość kociego mruczenia nie tylko obniża ciśnienie, ale ogólnie zmniejsza prawdopodobieństwo zachorowania na choroby kardiologiczne bądź te powiązane z układem krążenia. Pooperacyjne rany czy złamania również lepiej się goją pod wpływem niskiej częstotliwości. Ale to nie koniec kocich benefitów. Bowiem w ich kontemplacyjnej, a przy tym niczym nieskrępowanej naturze leży pewna mądrość, z której powinniśmy czerpać garściami w pełnym zawirowań, zabieganym świecie, w którym przyszło nam żyć.
„Kot to ciekawskie zwierzę o wyostrzonych zmysłach. Instynktownie komunikuje swoje potrzeby i zaznacza granice. W świecie nieustannych impulsów i ciągłych zmian kot reprezentuje ich przeciwieństwo. Podąża wyraźnym rytmem, idzie za głosem swojego serca. To coś, co dla nas, ludzi, jest teraz ważniejsze niż kiedykolwiek wcześniej”.
Carina Nunstedt i Ulrica Norberg, dwie pisarski szwedzkiego pochodzenia, identyfikują się nie jako szalone kociary, lecz mądre. Takie, które zdają sobie sprawę z mocy, która płynie od kotów. Z ich kojącego, wręcz terapeutycznego wpływu oraz emanującego stanu zen: swoistej równowagi pomiędzy medytacyjnym bezruchem a zbawienną radością wynikającą z ruchu; zaspokajaniem własnych potrzeb bez wyrzutów sumienia. Równie godna podziwu jest kocia umiejętność pozostawania asertywnym i wyznaczania granic. Niegodzenia się na kompromisy. Pozostawania wolnym i autentycznie wiernym sobie. Innymi słowy koty uczą nas jak zwolnić i niczego nie udawać. Ta książka powstała z potrzeby serca po to, by oddać miłość oraz podziw odczuwany w stosunku do kotów i to właśnie o tej miłości przede wszystkim opowiada. Każdy rozdział, jak i towarzyszące mu podrozdziały zostały opatrzone stosownym przysłowiem bądź cytatem opiewającym kociego ducha oraz mityczne dziewięć żywotów. Autorki po części dzielą się z czytelnikami swoimi osobistymi, bardzo intymnymi historiami o trudniejszych chwilach podczas których obecność futrzanych przyjaciół okazała się nieocenionym wsparciem i przynosiła im pocieszenie, a nawet wywoływała szeroki uśmiech pomimo niedogodności losu. Lecz to nie wszystko, co oferuje ta pozycja. Zgodnie z obietnicą zawartą w tytule dowiadujemy się trochę na temat badań przeprowadzonych na kotach i wśród ich szczęśliwych opiekunów. Dla niektórych sporym zaskoczeniem może być fakt, że kocia pamięć sięga około dziesięciu lat, a te urocze drapieżniki nie tylko uczą się poprzez obserwację i praktykę, ale też należą do najbardziej inteligentnych zwierząt za sprawą pojemności oraz struktury mózgu (przewyższając pod tym względem nawet psy!). Swoistym dopełnieniem są rozmowy przeprowadzone z innymi kociarzami – w tym badaczami i jedną z najsłynniejszych szwedzkich blogerek poruszających kocią tematykę, która swego czasu prowadziła także hodowlę Ragdolli – wraz z przytoczonymi anegdotami na temat znanych miłośników. Wśród tych ostatnich naturalnie przodują Mark Twain oraz Ernest Hemingway, którzy mieli nawet swoje upodobania do określonego typu kotów i niejednokrotnie przedkładali je nad ludzi, stawiając na piedestale.
„(...) Jedną z moich ulubionych cech kotów jest to, że nie udają. Nie robią sztuczek po to, by przyciągnąć uwagę, tylko dlatego, że same tego chcą. Można im ufać w każdej sekundzie ich kociego życia. Nie są jak ludzie, którzy prowadzą cały czas jakieś fałszywe gierki. Nie są jak psy, które robią to, co im się powie. Koty dbają o siebie i swoje potrzeby. W tej kwestii bardzo dużo możemy się od nich nauczyć”.
„Cat Power. Uzdrawiająca moc kotów” to lekka i w zasadzie krótka pozycja napisana przystępnym językiem, która z pewnością wywoła uśmiech na twarzy zapalonych kociarzy, ale też zdoła wzruszyć. Niewątpliwie miłym dla oka dodatkiem i urozmaiceniem są ilustracje autorstwa Jenny Svenberg Bunnel. Co tu dużo mówić, koty stanowią nieodłączną część mnie. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie życia bez tych cudownych istot, które towarzyszą mi od 3. roku życia. Ich obecność naprawdę koi i wnosi wiele radości, a one same stają się widoczną składową duszy domu, wkradając się z gracją w nasze serca. Serce, które łamią się tylko raz. Gdy nasze koty odchodzą…
„Kot uczy nas, jak cieszyć się małymi rzeczami w życiu, jak patrzeć na horyzont bez koncentrowania wzroku na określonym punkcie”.
Odkąd dały się udomowić około 10 tysięcy lat temu, koty wzbudzają wachlarz przeróżnych emocji. Te fascynujące stworzenia z powodzeniem łączące pierwotną dzikość z rozkoszną słodyczą nie bez powodu były czczone w starożytnym Egipcie. Ich status...
Strach bywa silnym narkotykiem. Podobnie jak złość motywowana poczuciem odrzucenia.
Urokliwa mieścina otoczona farmami oraz licznymi polami kukurydzy. To właśnie tutaj przed rokiem, w okresie Halloween, doszło do wstrząsającej zbrodni: czworo miejscowych nastolatków w odstępie kilku dni padło ofiarą seryjnego mordercy, którego narzędziem zbrodni był nóż. Choć sprawca został wykryty dzięki współpracy zawiązanej między lokalną policją a funkcjonariuszami FBI, w atmosferze miasteczka wyraźnie czuć, że nawet po upływie kilkunastu miesięcy nie wszystko zdołało powrócić do normy. Szczególnie mocno jest o tym przekonana siedemnastoletnia Penny Langley, była dziewczyna Nasha, za którym ciągnie się łatka wyrzutka oraz ta zdecydowanie mniej chlubna: syna mordercy. Nastolatka została zmuszona do całkowitego zerwania kontaktów ze swoim chłopakiem dla własnego dobra, jednak wciąż o nim myśli. Na tyle, że w ostatnim czasie zrezygnowała ze wszystkich swoich pasji i wyczekuje stosownej okazji by poprzez wiadomość ponownie nawiązać nić dawnego porozumienia. Tymczasem ruszają przygotowania do hucznych obchodów święta duchów. Penny wraz ze swoją przyjaciółką Adi wyruszają do sklepu na poszukiwanie tegorocznych kostiumów. Nawet nie przypuszczają, że zwykłe wyjście zakończy się traumatycznym odkryciem zwłok znajomego ze szkoły… Czy to możliwe, że mrożąca krew historia zaczyna zataczać koło, a w miasteczku pojawił się naśladowca Jacksona Whitemoore’a?
„Czuję się, jakbym występowała w spektaklu jednej aktorki. W spektaklu tchórzliwej aktorki, która ignoruje to, co podpowiada jej intuicja”.
Penny jako główna bohaterka - i tak po prawdzie jedyna narratorka historii - prowadzi nas przez fabułę, której akcja zamyka się w przeciągu tygodnia: od 23 do 30 października. Wszystko zostało przemyślane tak, by w pewien sposób odwzorować zeszłoroczne kalendarium wydarzeń oraz oddać niepozbawione radości oczekiwanie związane z obchodami Halloween. Tradycyjną atrakcją dla miejscowej młodzieży jest między innymi przejście przez labirynt zwieńczone kubkiem gorącej czekolady oraz wejście do zaaranżowanego na wysokim poziomie Domu Strachów z udziałem aktorów. Penny oraz jej paczka złożona z Adi, Omara i Zayna nie mają zamiaru rezygnować ze spodziewanej zabawy. W głowie nastolatki trwa jednocześnie niemały zamęt. Ubiegłoroczna zbrodnia odcisnęła na niej niemalże fizyczne piętno objawiające się zaniedbywaniem siebie, permanentną tęsknotą za utraconą relacją z Nashem i jego siostrą Grace oraz niesłabnącymi wyrzutami sumienia spowodowanymi tym, że ta dwójka po aresztowaniu ojca została całkiem sama, poddana ostrej ocenie społeczeństwa. Wręcz wykluczona. Dziewczyna uparcie nie przyjmuje do wiadomości, że łącząca ich niegdyś bliskość bezpowrotnie należy do przeszłości, gdyż w kluczowym momencie zawiodła, nie mając dość odwagi by przeciwstawić się kategorycznej woli rodziców, ani by stanąć w obronie Bogu ducha winnym dzieciakom, którzy byli jej bliscy. Coraz bardziej desperacko próbuje odnowić zażyłość, posuwając się do naprawdę lekkomyślnych zachowań. Pretekstem okazują się kolejne morderstwa i niewprawne działania służb organów ścigania. Nie kończy się oczywiście na wysyłanych wiadomościach. Impulsywna dziewczyna wymyka się nocami z domu i nieproszona kilkukrotnie pojawia w domu Whitemoore’ów, za każdym razem odczuwając dziwne zadowolenie przemieszane z zawodem i przekonaniem, że Nash nie chce mieć już z nią nic wspólnego. Przy czym z tyłu głowy towarzyszy jej stale lęk, że być może morderca znajduje się bliżej niż myśli.
„Nikt nie chciał słuchać, że tęsknota za kimś albo zmaganie się z ogromnym poczuciem winy może fizycznie wpłynąć na człowieka”.
Tak się składa, że „Co cię zabije” to już moje piąte spotkanie z twórczością Natashy Preston (wcześniej odczuwałam przeciętną satysfakcję z faktu, że przeczytałam: Skrzywdzoną, Uwikłaną, Bliźniaczkę czy wreszcie Mroczne jezioro), która nieodmiennie kojarzy mi się niewymagającymi większego zaangażowania thrillerami YA i lekkim stylem pisania. Przy powieści z 2023 roku jednak coś ewidentnie poszło w nieodpowiednim kierunku. Styl pisania wydaje się nadmiernie ubogi, a opisy niektórych scen momentami są potraktowane tak po macoszemu, że wydają się niemalże nie istnieć lub wprowadzają raczej niezamierzony w danej chwili chaos (przykładowo dana postać pojawia się w jednym zdaniu jakby z powietrza, co być może stanowi wygodne rozwiązanie dla autorki, która chyba nie do końca udźwignęła ilość własnych postaci, a co dla mnie jest irytującym zabiegiem). Jak w takich historiach rodem z horroru bywa, bezmyślni nastolatkowie zmierzają wprost w otwarte ramiona niebezpieczeństwa, tak jak ćmy lgną instynktownie do ognia, nie wykazując przy tym resztek zdrowego rozsądku ani tym bardziej instynktu samozachowawczego. Przoduje w tym naturalnie Penny, rozdarta pomiędzy dziwaczną brawurą i wyparciem faktów, a tym, komu z grona stałych przyjaciół może zaufać. Zdanie na temat potencjalnego zabójcy i jego domniemanej tożsamości naturalnie zmienia w oka mgnieniu. Istna chorągiewka na wietrze. A że stale towarzyszymy jej myślom, nie sposób nie przewracać oczami, gdy po raz któryś ponownie zaczyna przeczyć samej sobie. Jest niezwykle drażniąca i niepoprawnie nachalna. Jednak szczytem jest fragment, gdy w rozmowie z funkcjonariuszem FBI beztrosko stwierdza: „Wciąż nic nie wskazuje na to, że jestem jego celem” (SPOILER ALERT: dzieli się swoją obserwacją tuż po tym, jak znaleziono kolejną ofiarę, a ona sama widziała zamaskowanego mordercę więcej razy niż ktokolwiek inny. Zresztą na widzeniu się nie skończyło. Dwie najbardziej udane – i chyba jedyne takie – sceny dotyczą wszak pogoni na polu kukurydzy oraz wywołanemu przez antagonistę wypadkowi samochodowemu, w którym fizycznie ucierpiała). Takich nieścisłości i towarzyszącej im przewidywalności jest tutaj wręcz za dużo. Inną sprawą jest to, jak niechlujne jest polskie wydanie pod względem jakości tekstu. Strona redakcyjna książki zawiera co prawda informacje o osobie odpowiedzialnej za redakcję oraz drugiej, która odpowiadała za opiekę redakcyjną, za to nie zawiera żadnej wzmianki o korekcie, co jakoś szczególnie nie dziwi, gdy przyjrzymy się bliżej licznym błędom, które zawiera finalny tekst po przekładzie na język polski, takim jak: brak spacji pomiędzy wyrazami, literówki, nieodpowiednie końcówki fleksyjne, bezsensowne powtórzenia czy wreszcie połykanie całych wyrazów w środku zdania - np. „powinnaś wrócić do na pianinie” albo „drzwi do czterech do sal kinowych”. Zastanawia mnie też pewna niekonsekwencja w zapisie rozmów prowadzonych na komunikatorze przez nieletnich bohaterów. W przewadze przejawiały się niedbałością o rozpoczynanie zdań z wielkiej litery, nie wspominając już o stosowaniu jakiejkolwiek interpunkcji. Jednak po stronie Nasha w części z nich (szczególnie tych kończących konwersacje) nagle pojawiają się pełne zdania, a nawet wykrzyknienia. Może wychodzę tym samym na zgryźliwą marudę, ale czuję, że takie rzeczy należy wypunktować i na przyszłość zadbać o to, by z większą uwagą pochylać się nad przeznaczonym do druku tekstem.
„Nie jesteśmy w stanie wpłynąć na nasze uczucia do drugiej osoby”.
I tym samym dobrnęliśmy do końca. Nie była to szczególnie porywająca lektura, gdyż jej wykonanie dosłownie kuleje od samego początku. Jest zwyczajnie przegadana. Złaknionych mocniejszych wrażeń jak i tych, którzy liczą na jakieś romantyczne gesty, muszę jednakowo rozczarować. Penny nawet, gdy dosłownie ociera się o śmierć, szczęśliwie się jej wymyka - i to bez pomocy dorosłych dysponujących odpowiednim doświadczeniem zawodowym - a między nią i Nashem próżno uświadczyć iskry. Prędzej dopatrzymy się śladu dawnej troski, a także zawodu i słusznego skądinąd rozgoryczenia po stronie chłopaka. Rozdziały zamykające thriller nie zdołały choćby w połowie dorównać dwóm wyżej wspomnianym scenom opatrzonym ostrzeżeniem o spoilerze. Ponownie wkradł się w nie chaos, a tożsamość mordercy nie była żadnym większym zaskoczeniem. Ba, myśl o niej towarzyszyła mi już od pierwszego rozdziału. Jedyny plus kryje się pod słowem… BAM. I tu prawdopodobieństwo dalszego ciągu zdarzeń musimy dopowiedzieć sobie sami.
Strach bywa silnym narkotykiem. Podobnie jak złość motywowana poczuciem odrzucenia.
Urokliwa mieścina otoczona farmami oraz licznymi polami kukurydzy. To właśnie tutaj przed rokiem, w okresie Halloween, doszło do wstrząsającej zbrodni: czworo miejscowych nastolatków w odstępie kilku dni padło ofiarą seryjnego mordercy, którego narzędziem zbrodni był nóż. Choć sprawca...
Gościu, siądź w mej skromnej izdebce,
A odpocznij sobie!
Przy szeptusze nie draśnie cię żadna choroba,
Przyrzekam ja tobie.
Czekać cię jeno będzie lecznicza nalewka
I niemożebnie wciągająca opowieść.
Czas gna naprzód, nie oglądnąwszy się za siebie i nie bierze przy tym jeńców. Nie wiedzieć kiedy minęło kilkanaście lat odkąd Baba Jaga poznała Gosławę – swoją następczynię. Razem przeszły niejedno i tworzą teraz swoistą rodzinę z wyboru. Nie zmienia to jednak faktu, że obie kobiety pod względem usposobienia różnią się niczym ogień i woda; ziemia i powietrze. Butelka leczniczej nalewki staje się pretekstem do snucia kolejnej opowieści o latach młodości Jarogniewy: małżeństwie z Mszczujem, niepoprawnym ze wszech miar ognistym Swarożycu oraz nieoczekiwanym zagrożeniu, które nadciągnęło ze strony mroźnego wschodu…
W Bielinach nadszedł czas Szczodrych Godów. Rodzinne święto zwiastujące zimowe przesilenie ma w założeniu celebrować symboliczne zwycięstwo światła nad ciemnością, a jego patronem jest nie kto inny, jak sam Weles – potężny władca zaświatów, który był uznawany za opiekuna magii, bydła i bogactwa. Jaga szykuje się do obchodów Szczodrego Wieczoru w towarzystwie Mszczuja i choć nie czuje się szczególnie entuzjastycznie nastawiona do świętowania, postanawia podjąć swojego męża skromną kolacją. Niechętnie też patrzy na zwyczajowe wróżby. Odczuwa jednak wibrującą w powietrzu magię, zupełnie jakby las przyzywał ją do siebie tego najbardziej magicznego wieczoru. Na przekór przeczuciom Jagi, Mszczuj, świeżo po odbytym szkoleniu kapłańskim, przechodzi wyraźny kryzys wiary, objawiający się negowaniem wszystkiego, co nadprzyrodzone. Młode małżeństwo ściera się na tym polu, a porywcza szeptucha zostaje wkrótce potem uprowadzona przez bezwstydnego Swarożyca. Bóg ognia powoli traci cierpliwość i chce wyegzekwować od swojej akolitki wywiązanie się z danej obietnicy. Żadne z nich jeszcze nie wie, że zbliżają się kłopoty… Weles znika, w Bielinach zaś pojawia się tajemniczy podróżnik ze swoją niezbyt przyjazną świtą . Przybysz czegoś szuka i nie spocznie dopóki nie dopnie swego, co stwarza niebezpieczeństwo dla wszystkich mieszkańców – szczególnie tych płci pięknej.
„Mszczuj” to już VII tom cyklu zatytułowanego Kwiat Paproci, a tym samym III z rzędu, którego fabuła koncentruje się wyłącznie na przygodach młodej Jarogniewy. Niezaprzeczalnie krewka szeptucha zdołała wydeptać ścieżkę do mojego serca, choć impulsywność leżąca u podstaw jej natury niejednokrotnie ocierała się o bezmyślny egocentryzm. W najnowszej książce nie jest inaczej. Zgoła odmiennie wygląda sytuacja z tytułowym bohaterem, któremu wbrew pozorom i tym razem nie poświęcono zbyt wiele miejsca. Nieco gapowaty żerca nie budzi we mnie odruchów większej sympatii, aczkolwiek jego rozdarcie może wywołać odrobinę współczucia. Rozchwiany, zagubiony między kryzysem wiary a obowiązkiem, jak i między uczuciem do Jagi a wyrzutami sumienia wobec dawnej narzeczonej, zaczyna sięgać po znieczulenie w postaci alkoholu. Coraz częściej próbuje też zamykać oczy, wypierając to, co dzieje się tuż przed jego nosem. Jest w tym pewna naiwność godna raczej dziecka niż dorosłego mężczyzny. Powieść, podobnie jak pozostałe części cyklu, cechuje słowiańskość ujęta przez pryzmat lekkiego poczucia humoru, gwarantującego miłą rozrywkę. Na stronicach nie brakuje też swoistej pikanterii, jaką emanują sceny z ognistym – dosłownie – bogiem. Jednocześnie nie mogę przymknąć oczu na to, że ten tom nie należy do moich ulubionych i momentami trącił nieco powtarzalnością, wciągając trochę mniej niż poprzednie. Co odbieram jako szczególnie interesujące, zmieniła się waga zła, które nadciągnęło do Bielin. Motywacje Dziada Mroza, gdy już wychynęły w pełnej okazałości na powierzchnię, okazały się naprawdę… szokujące. Mroczne. Budzące wręcz niesmak. Z tym też wiąże się jeden z największych atutów „Mszczuja” – mianowicie z niezwykle udanym plot twistem dotyczącym tożsamości Pani Zimy. Na koniec nie mogę nie wspomnieć o pudlu o morderczych zapędach – były podopieczny Bronki zdołał wywołać uśmiech na mojej twarzy.
P.S. Wydanie zostało uzupełnione o opowiadanie „Czterej bracia”.
P.S 2 W tekst wdały się zupełnie niepotrzebne powtórzenia. Przykładowo w małym odstępie czasu Jaga rozmyśla o fizjonomii wybranej przez Swarożyca. I nie byłoby może nic w tym dziwnego, gdyby nie to, że za pierwszym razem dostrzega konkretne niedoskonałości, a podczas kolejnych dwóch jawi się jej jako nieskazitelny ideał. Tegoż samego boga co najmniej dwukrotnie pyta czy w ogóle sypia i czy odczuwa taką potrzebę, a porównanie Dziada Mroza do pana w czerwonym kubraczku występującego w reklamie Coca Coli trochę się przejadło…
IG: zlizujelitery
Gościu, siądź w mej skromnej izdebce,
A odpocznij sobie!
Przy szeptusze nie draśnie cię żadna choroba,
Przyrzekam ja tobie.
Czekać cię jeno będzie lecznicza nalewka
I niemożebnie wciągająca opowieść.
Czas gna naprzód, nie oglądnąwszy się za siebie i nie bierze przy tym jeńców. Nie wiedzieć kiedy minęło kilkanaście lat odkąd Baba Jaga poznała Gosławę – swoją następczynię....
Przełom wieków. Tereny Polski B. Tej gorszej, niemalże zapomnianej, bolesnej. Bolesnej jak samo istnienie w permanentnej biedzie; jak egzystencja pozbawiona dalszych perspektyw rozwoju czy jakiejkolwiek zmiany. Wegetacja nieznająca niczego innego ponad to, co dotychczas poznała. Wstydliwa i brudna. Często naznaczona zwątpieniem przemieszanym z niemocą; kombinatorstwem z lenistwem; przemocą i szeroko pojętą patologią. Polska zniechęcona realizmem. Wściekła na niesprawiedliwość świata i tych, którzy urodzili się uprzywilejowani. Zwyczajnie licha. Opuszczona. Nieudolna. Zezująca niemo z oddali na to, co tak odległe. Medialna jedynie wówczas, gdy dojdzie do sensacyjnej tragedii, odbijającej się echem wykolejenia. Ohydnego wypaczenia. I słusznego skądinąd ostracyzmu, choć nie zawsze kierowanego w odpowiednią stronę - bowiem nic nie jest jednoznaczne.
"Bolało jeszcze bardziej" Lidii Ostałowskiej to niegrzeszący objętością zbiór reportaży, na który składają się teksty ówcześnie publikowane na łamach Gazety Wyborczej, Wysokich Obcasów czy wreszcie Dużego Formatu. Dwanaście reportaży obejmuje swoim zasięgiem lata 1991 - 2005 i jest to mocno wyczuwalne podczas odbioru. Pod tym względem spora część z nich zdążyła się widocznie zestarzeć, a tym samym po prostu zdezaktualizować. Jednocześnie czyni to doskonałą okazję, by spojrzeć wstecz i uzmysłowić sobie szereg zmian, jakie zaszły na terenie naszego kraju: głównie pod kątem ekonomicznym, ale też w zakresie socjologicznym czy kulturowym. Bo też rozpiętość poruszanej tematyki jest szeroka. Od popegeerowskiej szarej codzienności małych miejscowości po prawdziwą zbrodnię. Od nieszczególnie groźnych blokersów po mrożące krew w żyłach kazirodztwo, które ciągnęło się długimi latami i być może trwa dalej... Od historii Paktofoniki i samego Magika do aborcji i dyskotek, wpuszczających w swe progi nieletnich klientów. A to i tak tylko część tego, co swoim znakomitym piórem uchwyciła autorka.
Równoległe rzeczywistości pokazujące w różnym stopniu to, co niewygodne. Czasem pozornie nieciekawe, a czasem wręcz przeciwnie - niewyobrażalne. Smutne. Beznadziejne. I tak: dotkliwie przykre, bo prawdziwe. Dalekie od filtrów i sztucznego lukru. Nie wszystkie teksty zdołały utrzymać w pełni moje zainteresowanie (odbiłam się zwłaszcza od tych zamykających zbiór) jednak świadczy to jedynie o moich osobistych preferencjach tematycznych i w żaden sposób nie urąga kunsztowi rzemiosła świętej pamięci Lidii Ostałowskiej. Choć reportażystka nie zawsze dała odczuć swoją obecność w przedstawionych historiach, da się pomiarkować, że miała swoisty dar uważności, który przyczyniał się do tego, że jej rozmówcy otwierali się przed nią i niekiedy pozwalali sobie nawet na pewną swobodę w tejże okazjonalnej relacji.
IG: zlizujelitery
Przełom wieków. Tereny Polski B. Tej gorszej, niemalże zapomnianej, bolesnej. Bolesnej jak samo istnienie w permanentnej biedzie; jak egzystencja pozbawiona dalszych perspektyw rozwoju czy jakiejkolwiek zmiany. Wegetacja nieznająca niczego innego ponad to, co dotychczas poznała. Wstydliwa i brudna. Często naznaczona zwątpieniem przemieszanym z niemocą; kombinatorstwem z...
więcej mniej Pokaż mimo to
Styczeń 1996. Warszawski Tarchomin. To właśnie tutaj dochodzi do niezwykle brutalnego zabójstwa 22-letniej Jolanty Brzozowskiej na tle rabunkowym. Zabójstwa dokonanego rzekomo bez większego planu przez trójkę ówczesnych maturzystów: dwóch chłopaków i jedną dziewczynę. Za narzędzia zbrodni posłużyły im dwa noże, kij bejsbolowy oraz… noga od stołu. Sprawcy wpadli miesiąc później w dużej mierze przez duplikat numeru skradzionego pagera, gdy sprawa zdążyła już nabrać niejakiego rozgłosu medialnego. Stanowisko sądu orzekającego było nieugięte i jednoznaczne: dożywocie dla każdego, co oznacza, że Monika Osińska miała już na zawsze zapisać się w historii kraju jako pierwsza kobieta skazana na karę dożywocia (nie znamy dokładnych danych, jednak szacuje się, że obecnie ich liczba nie przekracza kilkunastu). Kobieta niedawno wyszła na przedterminowe zwolnienie warunkowe – dokładnie po spędzeniu 27 lat za kratami w więzieniach o różnym rygorze. Gdzie nie została przeniesiona, tam i tak była określana jednym słowem: dożywotka. Ewentualnie Osa, choć walczyła by nazywać ją po imieniu, a stopień jej winy było nieco lżejszy niż kolegów.
„Czy możemy być pewni, kto z całej trójki mówił prawdę, a kto kłamał? I kiedy mówił prawdę, a kiedy kłamał? Co przemilczeli?”.
W sprawie pracy. Tak to sobie umyślili. I tak też powiedzieli przez domofon, żeby wpuściła ich do mieszkania. Mieszkania, w którym mieściła się również firma Abigail zajmująca się kolportażem krzyżówek. Jedynie Yogi znał przyszłą ofiarę, jako że pracował w tym interesie i poza pobieraniem oficjalnego wynagrodzenia, kręcił również wałki na boku. Któregoś razu w szkolnym bufecie pomyśleli, że przydadzą im się pieniądze na studniówkę, żeby jakoś wyglądać. Można by więc umówić Osę, podając że chce się zatrudnić. A dalej już pójdzie. Ostatecznie mieli tylko unieszkodliwić pracownicę biura, szwagierkę szefa; co najwyżej ogłuszyć. Ktoś z nich w międzyczasie miał plądrować lokal. Finalnie zabrali stosunkowo niewiele: magnetowid, dwa pagery, trochę biżuterii i jakieś dokumenty. No i naprawdę śmiesznie małe pieniądze. Trochę szkód materialnych też narobili. Wcześniej jednak ze szczególnym okrucieństwem pozbawili życia młodą, pełną życzliwości kobietę, która z uśmiechem i ufnością przywitała ich w progu, po czym zaprosiła do środka. Tak naprawdę całą trójkę niewiele łączyło poza uczęszczaniem do tej samej szkoły średniej. Dzieliła ich sytuacja rodzinna, różniły także warunki materialne. Osa bliżej znała Gołębia. Yogiego, prowodyra i pomysłodawcę przestępstwa – w sumie nie bardzo. W sprawie zabójstwa oraz rabunku, którego się dopuścili, powstało 10 tomów akt i 200-stronicowe uzasadnienie wyroku napisane przez samego sędziego. To plus niezaprzeczalny szum medialny, którego rozpiętość ciągnęła się przez lata za sprawą Krzysztofa O. nie dającego o sobie zapomnieć. Czy był pogrążonym w żałobie członkiem rodziny czy też raczej cwanym mścicielem, który wiedział jak pociągać za sznurki znajomości, by jak najwięcej ugrać dla siebie?
„Dożywocie, dożywocia, dożywociu, dożywociem. Krzysztof O. odmieniał swoją wizję kary przez przypadki, a dziennikarze wysyłali ją w Polskę. Krzysztof O. żądał dożywocia w gazetach porannych, w audycjach popołudniowych, w wiadomościach wieczornych. Tatar na dzień dobry, na dobry wieczór, na dobranoc, tatarem, tatara, tatarze”.
Wojciech Tochman. Głośne nazwisko w świecie reportażu. Choć w moim przypadku znane dotychczas jedynie ze słyszenia wyłącznie pod postacią superlatyw, co przyznaję z pewnym wstydem, gdyż mam sporo do nadrobienia. „Historia na śmierć i życie” powstała w dużej mierze z potrzeby uhonorowania pamięci Lidii Ostałowskiej, która jako pierwsza z niezwykłą starannością oraz empatią pochylała się przez kilka lat nad losem Moniki Osińskiej. Do czasu aż ich spotkania ustały na prośbę osadzonej. Zostały po nich opisane teczki wypełnione po brzegi rzetelnym materiałem, który miał posłużyć jako podwaliny pod „feministyczną książkę, jakiej dotąd nie było”. Nie zdążyła… Zaś pan Wojciech kontynuując pracę wieloletniej przyjaciółki oddaje jej jednocześnie hołd jako kobiecie, którą była oraz pełnej pasji profesjonalistce, znającej się na własnym rzemiośle, jak mało kto. Tak więc reportaż ma po prawdzie dwie bohaterki: tą, która wysłuchała i uwierzyła, oraz tą, która odzyskała głos po latach niewidzialności i życiu z przypiętą łatką, z ledwie tlącą się nadzieją na cokolwiek.
„Pamięta początki za murem. Pierwsze dwa lata ryczała. Tylko swój płacz pamięta z tamtej codzienności. Trudno było pojąć, że tak już zostanie: mur, krata, łaźnia. Niczego już nie da się odwrócić, niczego zmienić. Sama na zawsze. Niczyja. Żadnego czułego spojrzenia, dotyku. Żadnego wyboru, żadnej własnej decyzji. Ani własnej pościeli. Zawsze? Co to znaczy? To zawsze? Umiała ocenić? Zrozumieć? A dzisiaj już rozumie? Czuje to? Tego się nie da ogarnąć jakąś spokojną myślą”.
Reportaż od samego początku uderza mocno. Chwyta za gardło. Szokuje opisem zadanych obrażeń (a wydawało mi się, że w kwestii true crime niewiele już jest mnie w stanie zaskoczyć) oraz bezdusznością młodocianych sprawców, którzy po wszystkim byli w stanie pójść na pizzę. No i tatar. Ten nieszczęsny tatar, tyle razy przywoływany w sądzie oraz cytowany w mediach jako przykład skrajnej demoralizacji i psychopatycznie ukształtowanej osobowości. Czy słusznie? Nie sposób oderwać się od lektury, reportaż czyta się zresztą błyskawicznie. Być może spora w tym zasługa przemyślanej konstrukcji - dynamicznych przeskoków między pierwszoosobową narracją a narracją reportera. Tym sznytem charakterystycznych choć krótkich zdań. Zdań oddających strumień mowy potocznej. Na ogół dość szorstkich w wydźwięku, lecz łagodniejących w obliczu wspomnień o Lidii. Zresztą sama Monika wspomina ją z niejaką czułością po kilku latach od jej śmierci. Bo też wiele zawdzięcza reportażystce.
„Słowa to tutaj sprawdzona forma przemocy. Słowa spychają człowieka w coraz większe opuszczenie. Jej rozpaczą zarządza Służba Więzienna, tak jak niemal każdym ruchem, myślą, oddechem”.
„Historia na śmierć i życie” to nie tylko zapis zbrodni oraz eliminacyjnej kary i jej pokłosia. To również opowieść o funkcjonowaniu systemu karnego i zasadności bezwzględnego wyroku, który jest w zasadzie zastępstwem kary śmierci . To historia o kobiecie, która nie zdołała poznać czym jest dorosłe życie na wolności. Której na każdym niemalże kroku odmawiano przywilejów, mimo iż się jej prawnie należały ze względu na czas trwania kary oraz dobre sprawowanie. Chęć rozwoju. Trwanie. Zawieszenie. Odmowy. Codzienność jakby odrysowana przez kalkę. I tak niemalże przez trzydzieści lat. Nie jestem w stanie określić na ile sympatyzuję z Moniką, i czy w ogóle budzi we mnie takie odruchy. Nie brak jej samozaparcia i inteligencji – to pewne. Fakt faktem pewne kwestie wychodzą na jaw dopiero pod koniec lektury i mogą nieco wpłynąć na zmianę początkowej perspektywy. W swoistym posłowiu zatytułowanym „Słowa wdzięczności i inne sprawy” autor ponownie przypomina o pracy wykonanej przez Lidię oraz wzmiankuje, że jego własna dokumentacja trwała ponad dwa lata (co też zbiegło się w czasie z wyjściem Moniki na wolność). Otwarcie mówi również o tym, kto mu pomógł a kto odmówił. Zachęca przy tym do dyskusji o celowości kary dożywocia. Czy to już powolne tortury łamiące prawa człowieka, przy których kara śmierci wydaje się bardziej humanitarna? I czy jest tutaj w ogóle miejsce – i jakikolwiek sens – na resocjalizację? Co zamiast dożywocia w przypadku osób nierokujących poprawy? Recydywistów? Czasu i popełnionych czynów nie sposób cofnąć. Czy wystarczającym kieratem mogą być wyrzuty sumienia oraz odarcie z prywatności, decyzyjności? Brak życia na jego starcie?
IG: zlizujelitery
Styczeń 1996. Warszawski Tarchomin. To właśnie tutaj dochodzi do niezwykle brutalnego zabójstwa 22-letniej Jolanty Brzozowskiej na tle rabunkowym. Zabójstwa dokonanego rzekomo bez większego planu przez trójkę ówczesnych maturzystów: dwóch chłopaków i jedną dziewczynę. Za narzędzia zbrodni posłużyły im dwa noże, kij bejsbolowy oraz… noga od stołu. Sprawcy wpadli miesiąc...
więcej mniej Pokaż mimo to
Gdybyśmy tylko wiedzieli, usiedlibyśmy i wykonali ten jeden telefon.
Gdybyśmy wiedzieli, zagięlibyśmy czasoprzestrzeń by jakoś zatrzymać to, co nieuchronne.
Gdybyśmy wiedzieli, złamalibyśmy sobie serce na pół, próbując ocalić cząstkę innego serca.
Gdybyśmy…
Poszukiwania. Pętla złożona ze zwielokrotnionego „gdyby”. Niekończący się ciąg pytań pozostawiony bez naglących odpowiedzi. Ich ciężar nie zelżał ani o jotę w ciągu dwudziestu lat od katastrofy, która wstrząsnęła światem 36-letniej pisarki. Początkiem lata, u progu nowego wieku, straciła w wypadku motocyklowym miłość życia, tuż przed tym, jak mieli wprowadzić się ze wspólnym synem do wymarzonego, niedawno zakupionego domu. To bardzo osobista książka. Autobiograficzna, po części niewątpliwie terapeutyczna, domykająca pewien rozciągnięty w czasie rozdział. Piękny lecz niemniej bolesny. Okupiony poczuciem winy i przytłaczającą żałobą. A także niepewnością. Brigitte podjęła się próby rozliczenia z przeszłością oraz rekonstrukcji wydarzeń, które doprowadziły do jej prywatnej tragedii, która brutalnie przerwała radosne oczekiwanie na nowy etap w życiu. Ze stronic wyziera udręka niewiedzy powiększona o wagę domysłów. Domniemywania. Swoiste równanie z niejedną niewiadomą. Ostatnia prosta do uzdrowienia, choć zazwyczaj próżno szukać siły w pytaniach: „dlaczego?” i „co by było, gdyby…?”, wszak to tylko teoretyzowanie, a czasu nijak nie da się cofnąć. Taka iluzja tylko pozornie przynosi ukojenie w żalu. A jednak… Autorka po latach wspomina zmarłego męża, ale już nie tylko z bólem, lecz również z niekłamaną czułością i wciąż namacalną miłością.
Książka została napisana prosto, bez górnolotnych i napuszonych zdań. I choć jestem sobie w stanie wyobrazić, że niejeden czytelnik zastanawia się po co, tak naprawdę powstała, skoro nie łechce zmysłu estetycznego stylem pełnym ozdobników, to ja nie mam żadnych wątpliwości po zagłębieniu się w część zatytułowaną: zaćmienie. To przy niej odnalazłam te wszystkie piękne emocje, które były przechowywane przez Brigitte przez lata niczym najcenniejszy skarb. To nic, że pamięć z czasem zawodzi. Że tracimy z oczu szczegóły. Że bezpowrotnie wymakają się z nas charakterystyczne gesty i cichną echa ukochanej barwy głosu… Nieśmiertelność tkwi w pewności, że ktoś kiedyś był i znaczył dla nas tak wiele. A ta miłość jest trwała. I może tylko to się tak naprawdę liczy.
Gdybyśmy tylko wiedzieli, usiedlibyśmy i wykonali ten jeden telefon.
więcej Pokaż mimo toGdybyśmy wiedzieli, zagięlibyśmy czasoprzestrzeń by jakoś zatrzymać to, co nieuchronne.
Gdybyśmy wiedzieli, złamalibyśmy sobie serce na pół, próbując ocalić cząstkę innego serca.
Gdybyśmy…
Poszukiwania. Pętla złożona ze zwielokrotnionego „gdyby”. Niekończący się ciąg pytań pozostawiony bez naglących...