-
ArtykułyKalendarz wydarzeń literackich: czerwiec 2024Konrad Wrzesiński4
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na czerwiec 2024Anna Sierant1158
-
ArtykułyCzytamy w długi weekend. 31 maja 2024LubimyCzytać413
-
ArtykułyLubisz czytać? A ile wiesz o literackich nagrodach? [QUIZ]Konrad Wrzesiński23
Biblioteczka
2024-05-27
2024-05-14
~WSPÓŁPRACA ~
„Bitwa o słowiański gród” to tom rozpoczynający cykl „Młodzi wojowie” – serię dla dzieci osadzoną w realiach wczesnopiastowskich.
Główna narracja książki to opowieść snuta przez pewnego mnicha dla jego siostrzeńców – niesfornych chłopców, domagających się stałej uwagi i opowiadania historii pełnych heroicznych przygód. Wujek chłopców, początkowo nie wiedząc, jak mógłby ich zabawić, w końcu wpada na pomysł opowiedzenia im historii o ich prapraprapra dziadku, rozgrywającej się w czasach sprzed chrystianizacji Polski – dla dzieci tym fascynujących, że już dość odległych.
Głównymi bohaterami opowieści mnicha są dwaj chłopcy – Leszek i Hans zwany Jankiem. Pierwszy z nich to syn dzielnego woja z osady Bnin – jego ojciec zginął podczas jednej z wypraw, a on sam wychowuje się pod okiem reszty rodziny oraz sędziwego dziadka, który powoli uczy go wojaczki stosownie do jego wieku. Drugi chłopiec, Hans, to syn słowiańskiej niewolnicy, dorastający pod okiem oprawcy swojej matki – wojownika z germańskiego plemienia, który szczerze nienawidzi chłopca i korzysta z każdej okazji, by uprzykrzyć mu życie. Pewnego dnia młody Hans wdaje się w poważną sprzeczkę z okrutnym ojczymem, która kończy się jego ucieczką z osady – konsekwencje, jakie mógłby ponieść, gdyby go złapano, mogły się dla niego okazać zbyt duże. Po kilkudniowej tułaczce zostaje odnaleziony nieprzytomny w okolicach Bnina – tak właśnie przecinają się losy obu chłopców, a Hans zwany jest od tej pory po słowiańsku: Janek.
Obaj chłopcy przeżywają wspólne przygody w słowiańskiej osadzie, a dla młodych czytelników jest to okazja, by poznać realia życia w czasach historycznych. Przekazywana w książce wiedza sprowadzona jest do kwestii bardzo podstawowych, ale odpowiednich do wieku i możliwości poznawczych odbiorców – zamiast bombardować dzieci gradem historycznych szczegółów, autor w naturalny sposób buduje książkowe uniwersum tak, jakby było po prostu światem wymyślonym na potrzeby serii. Bardziej skomplikowane pojęcia, które mogą być dla dzieci nowe, wyjaśnione są – choć z perspektywy dorosłego czytelnika niektóre z nich tak lakonicznie, jak tylko się da – na końcu książki. Bardziej dociekliwi będą mogli poprosić o rozwinięcie definicji dostępnych akurat na podorędziu dorosłych.
Fabularnie książka jest przeciętna – mamy w niej dwóch dziecięcych bohaterów, odznaczających się niebywałym jak na swój wiek heroizmem i nad wyraz rozwiniętymi umiejętnościami maści wszelakiej, którzy wplątują się w sprawy dorosłych i odgrywają w nich znaczącą rolę. Wykazują się jednak przy tym szeregiem pozytywnych cech, takich jak odwaga, odpowiedzialność czy determinacja, tak więc z pewnością trafią do serc młodych chłopców i być może przekażą im nieco ze swoich pozytywnych wartości. Znajdzie się też coś dla czytelniczek-dziewczynek: czy to postać młodszej siostry Leszka, dziewczynki ze słowiańskiej wsi wychowywanej według tradycyjnych wartości, czy buntującej się przeciwko zastanemu porządkowi świata Dis – młodej księżniczki wikingów. Choć dziewczyny nie odgrywają w pierwszej części serii żadnej znaczącej roli, a akcja koncentruje się na przygodach chłopców, być może zaistnieją jeszcze w kolejnych tomach, w swoisty sposób zapowiedzianych w epilogu do „Bitwy o słowiański gród”.
W trakcie czytania zwróciłam też uwagę na kilka zwrotów akcji, które być może młodego czytelnika zafascynują, ale ja odebrałam je jako zdecydowanie przesadzone i zbyt mało prawdopodobne.
Dużą zaletą tej książki jest z pewnością potencjał do zaszczepienia w młodych czytelnikach fascynacji najdawniejszymi dziejami Polski, które przedstawione są niczym świat fantasy- szczególnie, jeśli już w jakiś sposób interesują się historią. Czytelnik dorosły z łatwością zauważy, choć być może nie zawsze nazwane wprost, bezpośrednie odniesienia do historycznych wydarzeń, postaci i miejsc; dla młodego lektura „Bitwy o słowiański gród” może stanowić przyjemny wstęp do nauki o dziejach, w szczególności podparta stosownymi wyjaśnieniami ze strony dorosłych.
Jeśli macie więc wokół siebie amatorów historii na poziomie szkoły podstawowej, sprezentujcie im przy najbliższej okazji książkę Tomasza Kruczka – na pewno będzie to trafiony prezent, który ich ucieszy. Jeśli natomiast chcecie jakieś dziecko dopiero zainteresować historią, to bohaterskie przygody Leszka i Hansa w słowiańskim grodzie będą do tego idealnym narzędziem.
~WSPÓŁPRACA ~
„Bitwa o słowiański gród” to tom rozpoczynający cykl „Młodzi wojowie” – serię dla dzieci osadzoną w realiach wczesnopiastowskich.
Główna narracja książki to opowieść snuta przez pewnego mnicha dla jego siostrzeńców – niesfornych chłopców, domagających się stałej uwagi i opowiadania historii pełnych heroicznych przygód. Wujek chłopców, początkowo nie wiedząc,...
2024-05-06
„Jeleni sztylet” bardzo mnie zaskoczył. Nie była to historia, jakiej się spodziewałam, a czytaniu towarzyszyły różne myśli i emocje – od znudzenia po fascynację i chęć brnięcia dalej, od niechęci do głównej bohaterki po kibicowanie jej z całych sił.
O książce dowiedziałam się za pośrednictwem znajomych związanych z kulturą i wiarą słowiańską, którzy polecali ją jako wartą poznania opowieść „w klimacie”. Spodziewałam się, że świat stworzony na potrzeby książki będzie więc typowo słowiański, być może nawet, że akcja będzie toczyć się w grodzisku – tymczasem jest to raczej typowe uniwersum fantasy ze słowiańskimi elementami, które zostały wyselekcjonowane i zaadaptowane pod wizję autorki. Mamy więc Stary Lud w postaci słowiańskich bogów i stworzeń z mitologii, ale mamy też nadmorskie królestwo targane wojną, obóz szkoleniowy dla najemnego wojska, w którym toczy się jeden z kluczowych epizodów w życiu głównej bohaterki, oraz zarządzaną przez możnych szlachciców rodzinną wieś Wszebory.
Choć generalnie rozumiałam motywacje stojące za działaniami Bory i potrafiłam jej współczuć, nie do końca polubiłam tę bohaterkę. Wydawała mi się zbyt butna, do przesady samolubna, a jej dzika natura mnie nie porwała, tylko raczej odpychała. Autorka bardzo dobrze oddała jednak emocje, jakie Bora wzbudzała w innych ludziach spotykanych na swojej drodze – tę samą nieufność czułam jako czytelniczka. Dzięki temu, muszę przyznać, Bora była dla mnie autentyczna i namacalna. Może właśnie to sprawiło, że mimo tych mieszanych uczuć trzymałam za nią kciuki i chciałam się przekonać do samego końca, jakie jeszcze kłody rzuci jej pod nogi Dola.
Nie spodziewałam się też po tej książce tak bezpośrednich scen zbliżeń pomiędzy bohaterami, brutalnego rozlewu krwi i ogólnej szorstkości przedstawionego świata. Myślałam, wnioskując być może po wyglądzie okładki, że będzie to raczej baśniowa opowieść z pojedynczymi „naturalistycznymi” elementami. Pomyliłam się – stare powiedzenie ma jednak rację, że książek nie należy oceniać po okładkach. Krwi jest w tej opowieści wiele, życie traktuje Borę i innych bohaterów naprawdę brutalnie i na próżno szukać tutaj bajkowego romantyzmu – z tego względu, gdyby to ode mnie zależało, umieściłabym na okładce znaczek „16+”.
Kolejna uwaga, jaka przychodzi mi na myśl, to zbytnie odwrócenie uwagi od głównej linii fabularnej na rzecz wątków obyczajowych – najpierw trudnego życia Bory we wsi, a potem budowania przez nią relacji międzyludzkich we Włóczni i poza nią. Choć ogólnie czytałam tę książkę z zainteresowaniem, chwilami brakowało mi mocniejszego akcentu na kluczowe elementy budujące fabułę, było zdecydowanie za mało zwrotów akcji i zaskoczeń. Wątki związane ze Starym Ludem, bardzo istotne fabularnie, traktowane były zbyt pobłażliwie nawet przez samą bohaterkę, która nie poświęcała im wystarczająco dużej uwagi. Przez to właśnie baśniowy zwrot akcji mający miejsce pod koniec powieści, do którego od początku wszystko dążyło, wydawał się być oderwany od całokształtu, jakby niepasujący czy rozpoczynający zupełnie inną opowieść.
Mimo wyraźnych mankamentów tej powieści, będę czekać na kontynuację i na pewno po nią sięgnę (nie tylko za sprawą tego, że akcja „Jeleniego sztyletu” kończy się jednym, wielkim i niespodziewanym cliffhangerem, będącym pewną zapowiedzią kolejnych części przygód Wszebory). Było jednak w tej książce coś, co mnie zaciekawiło i sprawiło, że chętnie będę śledzić dalszą działalność autorki – tym bardziej, że „Jeleni sztylet” to debiut. Dalej, mam nadzieję, będzie tylko lepiej.
Ps: nie sądziłam, że aż tak ucieszy mnie spotkanie w książce postaci, która nosi moje imię - po raz pierwszy, od kiedy czytam, czyli od naprawdę wieeeelu lat :D a jest nią ciocia Olena!
„Jeleni sztylet” bardzo mnie zaskoczył. Nie była to historia, jakiej się spodziewałam, a czytaniu towarzyszyły różne myśli i emocje – od znudzenia po fascynację i chęć brnięcia dalej, od niechęci do głównej bohaterki po kibicowanie jej z całych sił.
O książce dowiedziałam się za pośrednictwem znajomych związanych z kulturą i wiarą słowiańską, którzy polecali ją jako wartą...
2017-05-13
2017-05-18
2017-05-31
2018-02-16
2018-05-01
Zakochana w serii "Kwiat paproci" autorstwa Katarzyny Bereniki Miszczuk, przez długi czas szukałam czegoś w podobnym klimacie. W końcu wpadłam na "Pustą noc", pierwszy tom cyklu "Żniwiarz". Piękna i oryginalna okładka, ciekawy opis i poszukiwana przeze mnie tematyka wystarczyły, żebym zdecydowała się na kupno tej książki.
Z początku byłam zaskoczona, może nawet nieco zawiedziona. Spodziewałam się, że nacisk na słowiańskie klimaty będzie trochę większy, tymczasem historia osadzona jest w całkowicie normalnym świecie, w którym dawne zwyczaje zostały zapomniane, a jedynie garstka wybrańców zdaje sobie sprawę z istnienia potworów, z którymi należy walczyć. Same słowiańskie zwyczaje wymieszane są, jak w prawdziwym świecie, z chrześcijańskimi. Być może za bardzo nastawiałam się na coś podobnego do "Kwiatu paproci", zapominając, że mam do czynienia z zupełnie inną serią i autorką.
Sama historia z początku mnie nudziła, wydawało mi się, że bohaterowie bezcelowo kręcą się w kółko. Z czasem jednak akcja zaczęła się rozwijać i pod koniec dosłownie pożerałam książkę.
Mogę jej jednak zarzucić jeszcze jedną rzecz. Wszystkie podejrzane elementy, na które zostaje zwrócona uwaga czytelnika, z czasem rzeczywiście odgrywają jakąś rolę. W moim przypadku dokładnie taką, jakiej się domyślałam. Choć sam ten zabieg sprawia, że z zaciekawieniem poznajemy dalszą część historii, niestety książka staje się przez to przewidywalna.
W ostatecznym rozrachunku oceniam ją jednak jako bardzo dobrą, mimo kilku minusów technicznych. Autorce udało się wywołać u mnie podekscytowanie i zniecierpliwienie, a słowiańską mitologię, która stała się ostatnio bardzo modnym tematem, przedstawić w zupełnie nowy sposób.
Może jeszcze słowo o bohaterach - choć niektórzy mnie irytowali i od początku wydawali mi się nie na miejscu (co się tyczy konkretnie jednej postaci, ale nie będę oczywiście zdradzać której), kilku naprawdę bardzo polubiłam, w szczególności aroganckiego i pewnego siebie Feliksa.
Nie mogę się doczekać kontynuacji "Pustej nocy" i Pyrkonu, gdzie mam zamiar wystać swoje po autograf Pauliny Hendel :)
Zakochana w serii "Kwiat paproci" autorstwa Katarzyny Bereniki Miszczuk, przez długi czas szukałam czegoś w podobnym klimacie. W końcu wpadłam na "Pustą noc", pierwszy tom cyklu "Żniwiarz". Piękna i oryginalna okładka, ciekawy opis i poszukiwana przeze mnie tematyka wystarczyły, żebym zdecydowała się na kupno tej książki.
Z początku byłam zaskoczona, może nawet nieco...
2018-05-15
W końcu, po prawie rocznym oczekiwaniu na wielki finał, mam za sobą lekturę ostatniego tomu cyklu "Kwiat paproci". Jak zwykle nie zawiodłam się na pani Miszczuk!
Każda z części tej czterotomowej serii ma w sobie tyle magii i humoru, że szczerze wątpię, żebym w najbliższym czasie znalazła książkę, która wygryzie "Szeptuchę" i jej kontynuację ze stanowiska mojej absolutnie ulubionej historii.
Począwszy od oryginalnego pomysł na uniwersum (Polska, która nigdy nie przyjęła chrztu i trwa nadal w wierze w słowiańskie bóstwa i wszelkie dawne zabobony) przez świetnie wykreowanych bohaterów (głównych, jak hipochondryczka Gosława i cyniczna szeptucha Jarogniewa, jak i zupełnie pobocznych, np. Sława i hydraulik pan Dareczek, których cechy odnajdują swoje uzasadnienie w historii) po niesamowicie lekkie pióro, nieco infantylny styl pisania i specyficzne teksty bohaterów - wszystko, co odnalazłam w tej czteroczęsciowej powieści, zapamiętam na długo.
Co do samej części czwartej - była tak samo wciągająca, klimatyczna i niesamowicie szybka do czytania, jak wszystkie poprzednie.
Są książki, przy których dostajemy naprawdę długie przerwy na oddech. Nie w przypadku "Kwiatu paproci" - tutaj akcja goni akcję, przez cały czas coś się dzieje, bohaterowie co rusz wpadają w kłopoty. Tę książkę się dosłownie pożera, bo nie ma czasu na delektowanie się.
Choć było kilka wątków, które - bardzo nieprofesjonalnie się wyrażając - osobiście rozegrałabym inaczej, to cała seria dostaje u mnie 10/10 gwiazdek.
Gdybym miała opisać ją w jednym zdaniu, napisałabym: nieskomplikowane, kobiece romansidło w połączeniu ze słowiańską mitologią, przeładowane prostym humorem.
Po tym opisie ciężko byłoby spodziewać się czegoś niezwykłego (pewnie sama nie sięgnęłabym po tak opisaną książkę), ale właśnie dzięki temu prostemu humorowi i wątkowi romantycznemu ta nowoczesna historia zbudowana na podwalinach dawnych wierzeń jest tym, czym jest - niesamowicie wciągającą, emocjonującą i przede wszystkim lekką i przyjemną (!) lekturą dla każdego (choć radzę trzymać ją z daleka od młodszych czytelników...).
Większość książek, które kupuję, czytam raz i odkładam na półkę, bo przyjemność sprawia mi samo ich gromadzenie. Natomiast do tej serii zdecydowanie jeszcze nie raz wrócę!
W końcu, po prawie rocznym oczekiwaniu na wielki finał, mam za sobą lekturę ostatniego tomu cyklu "Kwiat paproci". Jak zwykle nie zawiodłam się na pani Miszczuk!
Każda z części tej czterotomowej serii ma w sobie tyle magii i humoru, że szczerze wątpię, żebym w najbliższym czasie znalazła książkę, która wygryzie "Szeptuchę" i jej kontynuację ze stanowiska mojej absolutnie...
2018-05-27
Pierwsza część cyklu "Żniwiarz", choć z początku bardzo mnie nudziła, pod koniec nabrała niesamowitego tempa i rozmachu.
Niestety nie mogę tego samego powiedzieć o drugiej części, której przeczytania tak bardzo nie mogłam się doczekać.
Choć okładka jest tak samo piękna (a może nawet piękniejsza; dzięki połączeniu czerwieni z błękitem książka rzuca się w oczy jeszcze bardziej, niż "Pusta noc"), a opis tak samo zachęcający, moim zdaniem kontynuacja pozostawia wiele do życzenia.
Spodziewałam się, iż historia rozwinie się w jakiś ciekawy sposób, pojawią się nowe motywy, może nowe, ciekawe postaci. Tymczasem przez większość czasu bohaterowie tylko toczyli walki z potworami - i to dokładnie tymi samymi, które pojawiły się w pierwszej części, więc nie dostajemy żadnych nowości, a jedynie powtarzamy wiedzę o tych stworach, które już poznaliśmy. Z tego, co pamiętam (bo starcia bohaterów z nawimi w pewnym momencie zaczęły mnie tak nudzić, że pomijałam niektóre dialogi czy opisy, co poskutkowało tym, że nie zapamiętałam ich dokładnie) pojawił się może jeden, maksymalnie dwa nowe rodzaje upiorów, ale to by było na tyle. Znów mamy do czynienia z bezkostem, zmorą czy spaleńcem, a przecież nasza rodzima demonologia jest tak bogata, że starczyłoby upiorów na całą kilkunastotomową sagę.
Jeśli chodzi o motywy - główni bohaterowie nadal toczą gonitwę z Pierwszym, Blankiem i potępieńcami, więc w tej kwestii nic się nie zmienia. Pojawiają się jednak nowe, kluczowe postaci - Janina, starsza kobieta, która przyjeżdża do Wiatrołomu walczyć o swój spadek oraz dwójka jej wnuków. Choć odgrywają istotną rolę w drugiej części historii, wydawali mi się nudni i dwuwymiarowi. Dwójki wnuków praktycznie nie odróżniałam od siebie. Jedynie przy postaci Janiny widać było próbę ubarwienia jej charakteru, ale moim zdaniem wyszło dość przeciętnie i na siłę.
Ciekawym zabiegiem, który mocno wpłynął na mój odbiór tej części serii "Żniwiarz", była całkowita zmiana charakteru głównej bohaterki, wynikająca z jej nagłej przemiany w żniwiarza, a nie z powolnych procesów rozwoju osobowości, jakie zwykle obserwujemy w książkach. Nie jestem w stanie stwierdzić, czy był to zabieg dobry, czy zły, choć jedno mogę powiedzieć na pewno - poprzednia Magda zdecydowanie bardziej przypadła mi do gustu. Obecna jest mi dość obojętna, choć sama nie wiem, z czego to wynika.
Podsumowując, niestety zawiodłam się na kontynuacji zapowiadającej się bardzo ciekawie serii "Żniwiarz" i moja ocena spadła aż o trzy gwiazdki. Po lekturze pierwszego tomu byłam przekonana, iż w sierpniu, kiedy ukaże się trzecia część, od razu pobiegnę do księgarni, by móc podziwiać ją na swojej półce zaraz po premierze (co jak co, ale okładki naprawdę robią wrażenie i zawsze i wszędzie będę to podkreślać). Teraz nie jestem pewna, czy dawać tej serii kolejną szansę. Być może zdecyduję się na zakup "Trzynastego księżyca", ale na pewno nie będzie to jedna z najbardziej wyczekiwanych przeze mnie książkowych premier.
Pierwsza część cyklu "Żniwiarz", choć z początku bardzo mnie nudziła, pod koniec nabrała niesamowitego tempa i rozmachu.
Niestety nie mogę tego samego powiedzieć o drugiej części, której przeczytania tak bardzo nie mogłam się doczekać.
Choć okładka jest tak samo piękna (a może nawet piękniejsza; dzięki połączeniu czerwieni z błękitem książka rzuca się w oczy jeszcze...
2019-05-20
"Oczy uroczne" są dla mnie zaskoczeniem. I to nie tylko dlatego, że spodziewałam się nieco większej roli Konrada Romańczuka i reszty wesołej ekipy z dawnej Lichotki, jako że podobno miałam do czynienia z kolejną częścią cyklu "Dożywocie".
"Oczy uroczne", jeśli już są jakąś kontynuacją, to nie samego "Dożywocia", ale "Szaławiły", krótkiego opowiadania, które możemy znaleźć na końcu nowego wydania pierwszej części. Jednocześnie stanowią side story do "Siły niższej", ponieważ wydarzenia z obu książek rozgrywają się w tym samym czasie, a nawet główna bohaterka, Oda, miała przyjemność osobiście poznać Konrada, jeszcze w "Szaławile". No i można je czytać jako zupełnie osobną książkę. Słowem, skomplikowane to wszystko, jak i sama książka.
"Dożywocie" kipiało od sympatycznych bohaterów, brakowało mu jednak fabuły, jakiegoś wątku, na którym mogłaby się skupić akcja książki. Że pani Kisiel potrafi tę fabułę budować, to już się przekonałam, czytając "Nomen omen", ale nie spodziewałam się takiego obrotu spraw akurat przy domniemanej kontynuacji "Dożywocia".
Wracając do początku, "Oczy uroczne" to zaskoczenie. Bardzo pozytywne zaskoczenie, dla jasności. Mamy tutaj i świetnych bohaterów, i skomplikowaną fabułę, i tę samą dawkę absurdu, co w przypadku dwóch poprzednich części. Słowem, "Dożywocie", tylko ulepszone i "Szaławiłę", tylko rozbudowaną o całą dalszą historię.
Oda Kręciszewska, którą poznajemy jako wiłę-szaławiłę w opowiadaniu, jest główną bohaterką "Oczu urocznych". Kroku dotrzymuje jej płanetnik Roch oraz czort Bazyl, najbardziej niedorzeczna i chyba najbardziej kochana postać. Choć nie mogę pozostawić bez komentarza stylu, w jakim pisane były wypowiedzi Bazyla. Mały czort ma bowiem wadę zgryzu, i to całkiem potężną, która sprawia, że wszystkie wypowiadane przez niego słowa syczą i szeleszczą. Zdecydowanie lepiej byłoby czytać jego kwestie, gdyby autorka po prostu dobitnie zasugerowała, w jaki sposób wypowiada się Bazyl, zamiast pisać fonetycznie wszystkie jego wypowiedzi, które nie dość, że stanowiły udrękę dla umysłu, to jeszcze męczyły oczy. Ot, jedna mała rzecz, która mogłaby sprawić, że "Oczy uroczne" czytałoby się jeszcze lepiej.
Bo że czytało się wspaniale, to fakt niepodważalny. Oda, Roch, mały czort i garstka innych bohaterów to postaci niebanalne, z własnymi cechami charakterystycznymi, które zapamięta się na długo. Z pewnością nie są to postaci tworzone z jednej kalki, jakie spotyka się w połowie współczesnych książek. Każdy z nich miał w sobie to coś - jedni elementy humorystyczne, tajemnicze, inni dramatyczne, a jeszcze inni prawdziwie upiorne. A w kontekście upiorności mówię tutaj o jednej, szczególnej postaci, której opis wmurował mnie w ziemię i która sprawiła, że po raz kolejny zaczęłam podziwiać wyobraźnię autorki. Czytelnicy z pewnością od razu odgadną, o jaką postać chodzi.
Nie jest łatwo pogodzić absurd z tragedią, stworzyć skomplikowaną, wciągającą fabułę i do tego wszystkiego dołożyć dozę szyderstwa z prawdziwego świata i otaczających nas wydarzeń. Pani Marta Kisiel udowadnia w każdej swojej książce, że to potrafi, a "Oczy uroczne" to chyba najlepszy z możliwych dowodów.
Ogromny plus za wykorzystanie w tak niebanalny sposób słowiańskich mitów i stworów - temat ten jest ostatnio dość popularny w polskiej fantastyce, ale większość książek używa go w podobny sposób. Tutaj spotkałam się jednak z nowatorstwem w tej kwestii, ze zmieszaniem mitologii z własną wyobraźnią, a nie z bezpośrednim kopiowaniem jej w niezmąconej formie. Do stylu "Dożywocia" i "Oczu urocznych" bardzo to pasuje - to wymieszanie różnych światów, które wzajemnie się przenikają.
"Oczy uroczne" to moim zdaniem ogromny sukces - pod względem wizualnym (okładka!) i fabularnym. Jestem pozytywnie zaskoczona i czekam na więcej książek pani Marty Kisiel. Jedna z nich czeka z resztą na swoją kolej na mojej półce "do przeczytania", więc spotkamy się niebawem :)
"Oczy uroczne" są dla mnie zaskoczeniem. I to nie tylko dlatego, że spodziewałam się nieco większej roli Konrada Romańczuka i reszty wesołej ekipy z dawnej Lichotki, jako że podobno miałam do czynienia z kolejną częścią cyklu "Dożywocie".
"Oczy uroczne", jeśli już są jakąś kontynuacją, to nie samego "Dożywocia", ale "Szaławiły", krótkiego opowiadania, które możemy znaleźć...
2019-06-03
Jestem naprawdę ogromną fanką cyklu "Kwiat paproci", więc moją reakcją na wieść o wydaniu prequelu serii była nieokiełznana radość, tym bardziej, że zapowiedziana przez autorkę okładka wyglądała przepięknie! Za radością szybko przyszła jednak fala sceptycyzmu - zwykle części dodatkowe, dopisywane po oficjalnym zakończeniu cyklu, nie dorównują poziomem głównej linii książek. Tak też niestety stało się w tym przypadku i choć moja sympatia do Baby Jagi, Mszczuja i Swarożyca jest niezmiennie ogromna, historia młodości bielińskiej szeptuchy nieco mnie zawiodła.
Przede wszystkim spodziewałam się, że pojawi się nieco więcej wątków, które zostały poruszone w czterech tomach "Kwiatu paproci" oraz że opowiedziana historia będzie związana ze szczegółami z życia Jarogniewy, które już znamy. Tymczasem owszem, pojawiły się smaczki powiązane z późniejszą historią bohaterów, ale zabrakło mi zdecydowanie motywów, które interesowały mnie najbardziej. Nie dowiedziałam się niestety z "Jagi", w jaki sposób Jarogniewa dorobiła się ogromnej willi czy dlaczego straciła swoje dziecko. Poznałam za to początki jej kariery w Bielinach - same w sobie, jako tako, mało interesujące. Momentami miałam wrażenie, że czytam po raz kolejny "Szeptuchę" czy "Noc Kupały", ponieważ zmagania młodej Jagi z demonami nie były niczym nadzwyczajnym. Prócz tego, że pojawiło się kilka innych niż do tej pory stworzeń, walczyć z nimi mogłaby równie dobrze Gosia Brzózka.
Sam główny wątek wydawał mi się dość naciągany i wymyślony na siłę, byle tylko w jakiś sposób przedstawić postać młodej Jarogniewy, cała otoczka nie miała aż tak dużego znaczenia. To natomiast udało się doskonale - młoda Jaga ma charakterek i okazuje się być zupełnie inna, niż można by ją podejrzewać... Dla tych, którzy polubili tę postać w "Kwiecie paproci", prequel opowiadający o jej młodości jest bardzo miłym dodatkiem - pozwala na poznanie wizji autorki w całości i pokazuje, jak wyjątkową i rozbudowaną postacią jest Jarogniewa. Stanowi też po prostu przedłużenie cyklu, które - choć powtarzalne - zawsze jest namiastką tej samej, ukochanej historii, którą czyta się z uśmiechem na ustach.
Podsumowując, w skali całego "Kwiatu paproci" prequel "Jaga" wypada dość blado, ale dla fanów serii na pewno będzie ciekawostką i umili czas. Jeśli jednak nie jesteście zbyt wielkimi entuzjastami tego cyklu, a dobrnęliście do ostatniej części, nie polecam zabierania się za "Jagę" - opisana w niej historia bardzo przypomina przygody Gosławy i mogłaby być po prostu nudna dla kogoś, kto nie czerpie przyjemności z samego bliższego poznawania jednej z postaci.
Jestem naprawdę ogromną fanką cyklu "Kwiat paproci", więc moją reakcją na wieść o wydaniu prequelu serii była nieokiełznana radość, tym bardziej, że zapowiedziana przez autorkę okładka wyglądała przepięknie! Za radością szybko przyszła jednak fala sceptycyzmu - zwykle części dodatkowe, dopisywane po oficjalnym zakończeniu cyklu, nie dorównują poziomem głównej linii książek....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-02-24
Za serię o wiedźminie chciałam się zabrać już lata temu, ale zawsze na mojej drodze pojawiały się jakieś inne książki, w obliczu których moja motywacja spadała, a dzieła Andrzeja Sapkowskiego odchodziły na dalszy plan. Obawiałam się też nieco, że klasyczna fantastyka nie jest wyborem dla mnie - elfy, rycerze, krasnoludy i księżniczki, mówiąc bardzo ogólnikowo, to tematyka, z którą żyję blisko z powodu swoich licznych zainteresowań z nią związanych, ale w formie książkowej nigdy mnie nie porywała.
Jednak tak jak wielu, zdecydowałam się w końcu zabrać za "Wiedźmina" po obejrzeniu serialu od Netflixa, który przybliżył mi nieco świat przedstawiony w tej popularnej na całym świecie serii. Nie jestem przeciwniczką adaptacji filmowych, wręcz przeciwnie - jeśli film, forma bądź co bądź przystępniejsza, spodoba mi się, zawsze jest to dla mnie powód, by sięgnąć po książkowy pierwowzór. No i tak było z "Wiedźminem" - serial dał mi kopa, by ruszyć się do księgarni po dwa pierwsze tomy opowiadań, po latach planowania tego i odkładania na później.
Pozytywnym zaskoczeniem było dla mnie to, że oryginalne opowiadania znacznie różniły się od swoich serialowych odpowiedników pod względem klimatu i często także humoru. Dzięki temu miałam okazję doświadczyć tych historii z dwóch zupełnie różnych perspektyw. Bardzo spodobały mi się nawiązania do klasycznych bajek i baśni, których w serialu nie było wcale - słyszałam wcześniej, że jest ich w "Wiedźminie" sporo, ale nie sądziłam, że są aż tak dobitnie przedstawione. Za każdym razem, gdy odnajdywałam w opowiadaniu tego typu smaczek, uśmiechałam się do siebie, bo zostały one wplecione w historię Geralta z Rivii w naprawdę umiejętny, logiczny i zabawny sposób.
Kolejny plus to płynność scen akcji opisywanych przez autora. Oddanie dynamiki opisywanej sytuacji w samych słowach jest naprawdę trudne i wielu autorów próbuje to robić, lecz nie do końca im się to udaje. Pan Sapkowski natomiast robi to po mistrzowsku - w każdej scenie walki czuć tę dynamikę, można sobie wyobrazić każdy ruch postaci i nie stracić przy tym uczucia, że coś dzieje się szybko, wręcz nieuchwytnie.
W przypadku tej książki wyjątkowo trudno jest mi wypowiedzieć się o postaciach. Problematyczne jest dla mnie to, że darzę ich sympatią z racji samego faktu, że znając ich od lat, w końcu spotkałam ich osobiście. Od lat słucham o nich anegdotek od znajomych opisujących swoją rozgrywkę w "Dziki Gon", spotykam ich jako realnych ludzi, raz nawet fotografowałam pewną Yennefer z Vengerbergu. Ich oczy patrzyły na mnie wielokrotnie z koszulek znajomych, z przypinek na konwentowych stoiskach, z twarzy ludzi wcielających się w ich role. W takiej sytuacji naprawdę ciężko jest się nie przywiązać do postaci, nawet jeśli wie się o nich tylko tyle, że mają swoje imiona i określone wykonywane zawody. Wobec tego czytanie o nich w "Ostatnim życzeniu" było trochę jak spotkanie z aktorami z telewizji - ich twarze są tak znajome, że można by było stworzyć ich portret pamięciowy, budząc się o trzeciej w nocy, ale spotkanie ich na żywo to zupełnie inny poziom rozrywki i emocji. Myślę, że nie jestem jedyną osobą, która nie czytając nigdy książek Sapkowskiego, mogłaby opisać wizerunek Geralta co do pojedynczego włoska na głowie - w końcu postaci z "Wiedźmina" są znane i kochane na całym świecie, i mówiąc kolokwialnie, wszędzie ich pełno. Jeśli więc takie osoby czytają moją recenzję, polecam im mimo wszystko zapoznać się z opowiadaniami. Tak jak wspominałam, dobrze jest spotkać na żywo gwiazdy telewizji i dobrze jest przeczytać oryginalne dzieła, z których pochodzą znane nam postaci.
Co do samej akcji opowiadań - były momenty, w których połykałam je w całości, ale też takie, w których się nudziłam. Zbiory opowiadań mają już to do siebie, że poziom zawartych w nich krótkich form często jest nierówny. Co prawda w "Ostatnim życzeniu" spotkałam się po raz pierwszy z ciekawym zabiegiem rozbicia jednego opowiadania na kilka części, przeplatających się z osobnymi historiami, więc można powiedzieć, że "Ostatnie życzenie" częściowo tworzy spójną całość, lecz nadal pozostaje przy tym zbiorem opowiadań, stanowiących zupełnie różne fragmenty historii Geralta z Rivii - ciekawe i wciągające, ale też dłużące się i ciągnące jak guma do żucia.
Jak na razie ocenę wystawiam tylko dlatego, że jakąś wystawić trzeba. Po lekturze "Ostatniego życzenia" mam bardzo silne wrażenie, że nie doczytałam tej historii do końca, dlatego na pewno będzie mi łatwiej wypowiedzieć się o opowiadaniach pana Sapkowskiego po lekturze drugiego tomu, "Miecza przeznaczenia". Wtedy zdecyduję, czy chcę się zabrać za sagę, która, z tego co mi wiadomo, stanowi w pewnym sensie osobny byt.
Za serię o wiedźminie chciałam się zabrać już lata temu, ale zawsze na mojej drodze pojawiały się jakieś inne książki, w obliczu których moja motywacja spadała, a dzieła Andrzeja Sapkowskiego odchodziły na dalszy plan. Obawiałam się też nieco, że klasyczna fantastyka nie jest wyborem dla mnie - elfy, rycerze, krasnoludy i księżniczki, mówiąc bardzo ogólnikowo, to tematyka,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-03-11
Ta recenzja, w porównaniu z innymi moimi tekstami, będzie raczej krótka i zwięzła. Nie mam wiele do powiedzenia na temat tej książki, czego nie powiedziałabym już o tomie pierwszym, "Ostatnim życzeniu". Podobała mi się jednak o wiele bardziej, dlatego przyznaję jej o jedną gwiazdkę więcej - przedstawiony świat zaczął się "rozkręcać", bohaterowie dali się bliżej poznać i zyskali moją sympatię (lub antypatię, co tylko świadczy o tym, że zostali dobrze wykreowani przez autora), a opowiadania wciągnęły mnie znacznie bardziej. Na początku tomu jeszcze trochę mnie męczyły, bo nie potrafiłam do końca wczuć się w ich klimat, ale czym dalej w las, tym było lepiej i pod sam koniec nie mogłam się już od nich oderwać. Powiedziałabym, że serii wiedźmińskiej trzeba dać szansę, trochę jak powieściom Stephena Kinga - trzeba przebrnąć przez nie koniecznie łatwy początek, by później w pełni czerpać satysfakcję z zagłębiania się coraz bardziej w uniwersum.
"Miecz przeznaczenia" przekonał mnie ostatecznie do tego, że chcę rozpocząć swoją przygodę z sagą o Wiedźminie, bo po lekturze "Ostatniego życzenia" nie byłam jeszcze do końca pewna. Teraz z chęcią pójdę o krok dalej :)
Ta recenzja, w porównaniu z innymi moimi tekstami, będzie raczej krótka i zwięzła. Nie mam wiele do powiedzenia na temat tej książki, czego nie powiedziałabym już o tomie pierwszym, "Ostatnim życzeniu". Podobała mi się jednak o wiele bardziej, dlatego przyznaję jej o jedną gwiazdkę więcej - przedstawiony świat zaczął się "rozkręcać", bohaterowie dali się bliżej poznać i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-12-18
Jestem naprawdę pod wielkim wrażeniem tego, jak bardzo historia opisana w "Domu na Wyrębach" była prosta, a jednocześnie jak ciekawa i wciągająca. Oraz tego, jak książka przynależąca do gatunku "horror" może w niesamowity sposób uspokajać i wyciszać.
Marek Leśniewski rozwiódł się z żoną w nieprzyjemnych okolicznościach i stwierdził, że rozpocznie w pewnym sensie nowe życie - w domku na wsi, z dala od wielkomiejskiego zgiełku, do jakiego przyzwyczajony był we Wrocławiu. Kupując niewielki, drewniany domek na Lubelszczyźnie, cieszy się na nowy start w otoczeniu uwielbianej przez siebie przyrody. Niestety niedługo po rozpoczęciu przygotowań do przeprowadzki w jego nowym domu we wsi Wyręby dzieje się coś bardzo dziwnego - wygląda na to, że ktoś wszedł do środka, przedzierając się bez najmniejszego uszczerbku na mieniu przez zamknięte okiennice i zamek antywłamaniowy. Do czynu przyznaje się wkrótce jedyny sąsiad Marka - ekscentryczny, starszy człowiek, w którego oknie przez całą noc codziennie pali się świeca, i który przywitał go w dość oschły sposób. Jego zeznania nie pasują jednak do tego, co rzeczywiście Marek zastał w swoim domu, a dodatkowo fakt, iż nowy sąsiad jest rzekomym mordercą, któremu nie udowodniono, podsyca niepokój w nowym mieszkańcu Wyrębów związany z tym i paroma innymi niewytłumaczalnymi zjawiskami, jakich świadkiem jest Leśniewski już po przeprowadzce do Wyrębów.
Fabuła tej książki, jak już wspomniałam, jest naprawdę prosta, w dodatku obszerną jej część stanowią spokojne, bajkowe opisy polskiej przyrody. "Dom na Wyrębach" to horror dla kogoś, kto tak jak Marek Leśniewski, potrzebuje wyciszenia i odpoczynku od codziennych spraw, a nie krwawej sieczki ze strony na stronę. Klimat cichej grozy utrzymany przez całą powieść nadaje jej niepowtarzalnego charakteru, który najmocniej doceni czytelnik zakochany w realiach polskiej wsi - tym bardziej, że wątek paranormalny jest żywcem wyjęty z dawnych polskich wierzeń i zabobonów.
Zakończenie, choć wydawało mi się, że przewidziałam je już dawno, zaskoczyło mnie, w związku z czym jestem sceptycznie nastawiona do następnych części "Domu na Wyrębach", które czekają na mojej półce na swoją kolej. Wydaje mi się, że jest to zamknięta opowieść, jednak z sympatii do nowo poznanego autora przeczytam chętnie również kolejne części i mam nadzieję, że się nie zawiodę i że nie będę miała dosyć - jest to bowiem historia ze specyficznym klimatem, pozbawiona wartkiej akcji i nagłych zwrotów wydarzeń, którą najlepiej jest czytać przy kominku z kubkiem ciepłej herbaty i która, czego się obawiam, niestety w nadmiarze może znużyć.
Jestem naprawdę pod wielkim wrażeniem tego, jak bardzo historia opisana w "Domu na Wyrębach" była prosta, a jednocześnie jak ciekawa i wciągająca. Oraz tego, jak książka przynależąca do gatunku "horror" może w niesamowity sposób uspokajać i wyciszać.
Marek Leśniewski rozwiódł się z żoną w nieprzyjemnych okolicznościach i stwierdził, że rozpocznie w pewnym sensie nowe...
2021-01-05
Wydana w 2008 roku debiutancka powieść Stefana Dardy "Dom na Wyrębach" ujęła mnie swoją prostotą, spokojem i niepowtarzalnym klimatem, pisałam jednak w jej recenzji, że jestem dość sceptycznie nastawiona do faktu, iż autor zdecydował się na napisanie dalszego ciągu tej historii. Obawiałam się, że wydana dziewięć lat później kontynuacja może być zwyczajnie powtarzalna, bo historia opisana w części pierwszej była historią - jak na mój gust - idealnie zakończoną, do której ciężko będzie coś dodać.
Niestety, moje przypuszczenia się sprawdziły. Lektura "Nowego domu na Wyrębach" bardzo mnie zmęczyła i moja ocena względem części pierwszej spada aż o dwa stopnie. Przede wszystkim nie mogłam pozbyć się wrażenia, że autorowi zabrakło konkretnego pomysłu na dalszą część tej historii. Jak w części pierwszej mieliśmy do czynienia z jasnym i klarownym od samego początku wątkiem z upiorem z ludowych wierzeń, tak wątek paranormalny w drugiej części jest na siłę skomplikowany i wydawał mi się bardzo tandetny. Pojawiający się w książce bohaterowie byli coraz bardziej sztuczni, działy się rzeczy coraz mniej zrozumiałe dla czytelnika, narracja przeskakiwała z czasu teraźniejszego na przeszły, zmieniali się też sami narratorzy. Według mnie wprowadzenie narracji w postaci pamiętnika Ewy Firlej, choć ostatecznie istotne fabularnie, nie miało sensu aż do 3/4 objętości książki i zwyczajnie nudziło.
Akcja książki natomiast była nieznośnie powolna - w pierwszej części powolną akcję uznawałam za atut, jednak w przypadku "Nowego domu na Wyrębach" bardzo mnie ona znudziła. Brakowało mi w tej części jakiegoś efektu "wow", jakiegoś zaskoczenia, jakich w części pierwszej było co najmniej kilka.
Gdyby nie jeden wątek, który ostatecznie zainteresował mnie pod koniec lektury, prawdopodobnie nie sięgnęłabym po "Nowy dom na Wyrębach II", kontynuację tomu drugiego, podzielonego tym razem na dwie części. Z uwagi jednak na to, że wzbudził on moje zaciekawienie, przeczytam serię do końca i mam nadzieję, że ostatnią część ocenię wyżej i że autorowi uda się mnie jeszcze czymś zaskoczyć.
Wydana w 2008 roku debiutancka powieść Stefana Dardy "Dom na Wyrębach" ujęła mnie swoją prostotą, spokojem i niepowtarzalnym klimatem, pisałam jednak w jej recenzji, że jestem dość sceptycznie nastawiona do faktu, iż autor zdecydował się na napisanie dalszego ciągu tej historii. Obawiałam się, że wydana dziewięć lat później kontynuacja może być zwyczajnie powtarzalna, bo...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
~Re-read~
„Córkę dymu i kości” w poprzednim wydaniu czytałam w 2018 roku i wtedy wystawiłam tej książce najwyższą z możliwych ocen, klasyfikując ją jako jedną ze swoich ulubionych historii.
Czytając wydanie wydawnictwa Moondrive, zdziwiłam się, jak niewiele z niej pamiętam – jednak wyszło mi to tylko na dobre, bo mogłam cieszyć się tą historią jeszcze raz, powoli przypominając sobie jak przez mgłę jej poszczególne elementy. Nadal oceniam ją tak samo wysoko – trochę z sentymentu, a trochę z niesłabnącego podziwu dla autorki i przez wzgląd na ponowną radość z czytania, jaką przyniosło mi wznowione wydanie.
„Córka dymu i kości” to piękny, baśniowy popis wyobraźni, który kreuje magię nie tylko w alternatywnym świecie, ale także tworzy niezapomniany klimat w tym prawdziwym, w Pradze (w której, swoją drogą, było mi dane tym razem czytać „Córkę…”), Marrakeszu i wszystkich innych miejscach odwiedzanych przez Karou. Główna bohaterka jest wyrazista, inna, kierowana konkretnymi motywacjami i stawiająca na swoim. Obiekt jej westchnień wydał mi się być tym razem nieco bardziej „spłaszczony”, stworzony do tego, by być idealnym, ale wybaczam ten mankament – fabuła go usprawiedliwia.
Nie wiem, czy to kwestia nowego wydania, bo nie pamiętam, czy ostatnim razem miałam takie samo wrażenie, ale odczułam też, że narracja jest chwilami jakby urywana, chaotyczna – raz opowiada o jednym miejscu i czasie, potem o innym, by za chwilę znów wrócić do tego pierwszego. W wolnej chwili pochylę się nad oboma wydaniami, żeby to porównać.
Nie mogę nie wspomnieć na koniec o stronie wizualnej – nowa okładka jest przepiękna, bardzo pasuje do całokształtu powieści, a na dodatek świeci w ciemności (!). W poprzednim wydaniu nie udało mi się skompletować całej serii, dlatego cieszę się, że będę mogła tym razem przeczytać ją w całości i że wszystkie tomy w nowych okładkach trafią do mojej biblioteczki.
~Re-read~
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to„Córkę dymu i kości” w poprzednim wydaniu czytałam w 2018 roku i wtedy wystawiłam tej książce najwyższą z możliwych ocen, klasyfikując ją jako jedną ze swoich ulubionych historii.
Czytając wydanie wydawnictwa Moondrive, zdziwiłam się, jak niewiele z niej pamiętam – jednak wyszło mi to tylko na dobre, bo mogłam cieszyć się tą historią jeszcze raz, powoli...