-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na czerwiec 2024Anna Sierant1099
-
ArtykułyCzytamy w długi weekend. 31 maja 2024LubimyCzytać330
-
ArtykułyLubisz czytać? A ile wiesz o literackich nagrodach? [QUIZ]Konrad Wrzesiński19
-
Artykuły„(Nie) mówmy o seksie” – Storytel i SEXEDPL w intymnych rozmowach bez tabuBarbaraDorosz2
Biblioteczka
„Ostro Pan licytuje, Panie Mróz” – taka myśl pojawiła się w mojej głowie gdy doczytałem do około dwóch trzecich „Berda”. Tak, położenie, w którym znaleźli się wtedy wykreowani przez Remka bohaterowie było jednym z tych, przy których jasnym jest, że albo pisarz ma na to wszystko jakiś rzeczywiście dobry pomysł, który pozwoli mu całą tę sytuację wyjaśnić i wtedy powieść okaże się naprawdę dobrą, może i wybitną (lub zbliżającą się do wybitności) pozycją z dziedziny literatury popularnej, albo takiego pomysłu nie ma i wszystko skończy się bardzo dotkliwym rozczarowaniem. Tego typu momenty oczywiście są z reguły atrakcyjne dla czytelnika same w sobie, przykuwają uwagę i dają odbiorcy tekstu dużo literackiej satysfakcji, jest mocno, zaskakująco i na serio zaczynamy się zastanawiać nad tym, co się na kartach danej książki dzieje, próbować sami jakoś składać rozrzucone przez twórcę klocki – no, ale przede wszystkim sprawdzają ową kwestię posiadania przez autora pomysłu na dany tekst.
Można było swoją drogą w tamtym momencie pomyśleć, że doprowadzając całość do takiego momentu wrzenia (i dając nam nadzieję, że owa koncepcja jak sobie z tym wszystkim poradzić istnieje, wszak Najpłodniejszy nieraz już robił podobne rzeczy, nawet w tej samej serii i w dość podobnych okolicznościach tyczących sfery psyche tej samej postaci (czyli po prostu Wiktora Forsta, stałego protagonisty tego cyklu :))) Mróz stara się nam odpłacić za banalizm kilku wcześniejszych partii swojego dziełka. Serio, lokalny kacyk-mafiozo, stojący na czele przestępczej organizacji, pławiący się w luksusie, mający za nic życie nawet swoich podwładnych, uwielbiający zagadki dające jego ofiarom niby-szansę na uratowanie się? No, na tle złoli wcześniej przez Remka tworzonych ten ani nie porażał oryginalnością, ani też specjalnie nie pociągał. W tym kontekście to, jak bardzo autor starał się potem dodać mu demonicznych właściwości (właśnie, nawet wprost używał wobec niego określeń pochodnych od słowa „demon”!) właściwie nieco bawiło. Nie, Panie Mróz, on nijak nie przebijał Gjorda Hansena czy Piotra Langera, nie zbliżał się nawet do nich. Choć, uczciwie trzeba przyznać, ostro Pan pracował nad dodaniem mu czegoś, co by go wyróżniało i tę pracę w teście widać.
Swoją drogą z tymi zagadkami, to naprawdę miałem wrażenie, że Remek trafił przypadkiem na jakąś stronę internetową im poświęconą i to dlatego dodał Malmowi taką właśnie cechę jak zamiłowanie do nich :) Dodajmy na szybko, że podobnie tych kilka razy, kiedy widzieliśmy sceny z punktu widzenia różnych postaci i z lekkim przesunięciem czasowym jakoś tak nie porażało, to samo można powiedzieć o stanie upadku Forsta.
I moim zdaniem Najpłodniejszy przelicytował. Nie było super pomysłu, rozwiązanie które otrzymujemy aż się prosi o użycie określenia „pójście po linii najmniejszego oporu”. Jest po prostu banalne, nijak nie przystaje do tego, co ten moment w dwóch trzecich akcji obiecuje, za to np. oddaje niebagatelną rolę przypadkowi w łączeniu losów poszczególnych postaci.
Generalnie jednak fani Mroza będą pewnie z „Berda” zadowoleni: jest sporo z jego standardowej lekkości, jest duuuużo akcji Forst vs Osica (znowuż, to, co miało być lukrem, posypką, przyprawą dodającą daniu smaku tu oblewa je praktycznie całe, czy Pan aby znów nie chciał komuś czegoś zrekompensować, Panie Mróz?), są zawieszenia akcji (i nawet w pewnym momencie Forst jest zaatakowany przez niedźwiedzia!), no i jest rozbudowywanie Mrozowego uniwersum. Mam wrażenie, że to dla tych elementów duża część odbiorców sięga po te książki i te elementy tu jak najbardziej są. Aha, i na pewno jest dobrze oddana atmosfera górskich szlaków i świadectwo miłości Najpłodniejszego do gór, to jakimś cudem praktycznie zawsze się udaje w tej serii.
„Ostro Pan licytuje, Panie Mróz” – taka myśl pojawiła się w mojej głowie gdy doczytałem do około dwóch trzecich „Berda”. Tak, położenie, w którym znaleźli się wtedy wykreowani przez Remka bohaterowie było jednym z tych, przy których jasnym jest, że albo pisarz ma na to wszystko jakiś rzeczywiście dobry pomysł, który pozwoli mu całą tę sytuację wyjaśnić i wtedy powieść okaże...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Czasem jest tak, że autorowi czy autorce danej powieści bardzo zależy na tym, by tworzony przez niego czy ją tekst był bardzo przejrzysty, „łatwy w odbierze”. Taki ktoś stara się o to bardzo, bardzo i w końcu okazuje się, że te starania owej osoby zdominowały książkę w takim stopniu, że dokładnie wszystko w niej jest nimi „zarażone”. Wszystko - także te elementy, które tymi staraniami objęte nie były. Brzmi skomplikowanie i tak, że trudno ogarnąć ocb? :) No to jeżeli tak, to zapraszam do lektury „Trzcinowiska”, bo to jest dokładnie ten wypadek :)
Tak, to się mocno rzuca w oczy od początku lektury: jest jak w stereotypowej powieści dla nastoletnich dziewcząt :) Przyjemnie i gładko. I, owszem, tak, że te cechy odczuwamy także tam, gdzie odczuwać ich ewidentne nie powinniśmy. No, popatrzcie na tę początkową scenę niby-łóżkową. Czy tylko mi wyglądała ona, jak jakieś nawiązanie do gatunku noir, w ogóle do twórczości Raymonda Chandlera? Prywatny detektyw w łóżku z nieznaną dziewczyną, ten obrazek może budzić takie właśnie skojarzenia – jednocześnie zaś styl poraża ową dziewczętością. Tak, owszem, jest to uderzający wręcz dysonans. Potem zresztą autorka stara się w pewnym dalszym momencie teksty usprawiedliwić przez chwilkę to wydarzenie i wychodzi to w sumie jeszcze zabawniej.
I taka jest już cała ta powieść: z jednej strony owa specyficzna lekkość stylu, z drugiej morderstwa (tak, Wójcik chyba przeczytała w jakimś poradniku dla aspirujących adeptów sztuki pisarskiej, że nic tak nie podkręca kryminału jak drugi trup już w trakcie akcji i dokładnie się do tej porady zastosowała), rodzinne tajemnice, zderzenie praktyki policyjnej z lat dziewięćdziesiątych z tą dzisiejszą, tajemnice lekko szemranych, mniej lub bardziej prowincjonalnych biznesmenów. Wszystko to przelatuje przez nas, bo styl, tworzony przez pisarkę tak, by totalnie nie stawiał czytelnikowi oporu, przekłada się, „promieniuje”, na te elementy. No, może dramat rodziny trochę pod koniec czujemy, ale tylko na zasadzie przejścia ilości w jakość, mamy tu tyle takich elementów – i, uczciwie trzeba przyznać, autorka konsekwentnie unika epatowania, nie ma w tej książce przemocy domowej, czy molestowania seksualnego (jego to w zasadzie nie ma, jest maleńki rysik, umiejscowiony jednak, podkreślmy to, poza środowiskiem domowym) – że ciężko, by to trochę nie zadziałało. Ale, naprawdę, tylko trochę.
Choć, jak nad tym z perspektywy pomyśleć, to to, co się działo w tej rodzinie rzeczywiście było… niebanalne. Za to w sumie dodaję punkcik.
Ciekawie na tym tle wygląda kreacja głównego bohatera, który ma się stać główną postacią całego cyklu. Widać, że Wójcik bardzo chciałaby zastosować tu metodę „Show, don’t tell”, pokazać nam, jaki on jest wspaniały i super, bez mówienia o tym jaki on jest wspaniały i super wprost. I przez cały czas mamy wrażenie, że to jest takie „Chciałabym, a boję się” :) Z początku elementy mówienia o tym wprost pojawiają się w tekście, potem znikają, niby dalej się czegoś o naszym detektywie dowiadujemy, ale wiele tego nie ma, tak, że w sumie pozostaje nam wierzyć w to, co pisarka z początku powiedziała nam bezpośrednio. I w tym wszystkim ginie nawet to końcowe przybrudzenie go. Pod koniec Zamojski robi coś, cóż, obiektywnie dość złego, co więcej jednak coś, co taki Myron Bolitar, czy inny Jakub Mortka uznaliby za czyn bardzo, bardzo podły. Coś od czego nie podawaliby mu ręki i nie przyjęli go do Klubu Wspaniałych Powieściowych Śledczych. I robi to bez zmrużenia oka, bez chwili wahania. Ma ta zagrywka spory potencjał pisarski i… i przelatuje przez nas, ledwo to dostrzegamy.
W sumie to nawet elementy umiejscowienia powieściowego świata w naszej rzeczywistości (w pewnym momencie jest mowa o pewnym głośnym wydarzeniu u jednego z naszych sąsiadów ze wschodu) są w „Trzcinowisku” zrobione tak, że kojarzy nam się hasło „Chciałabym a boję się” – jest jakaś tam wzmianeczka i tyle.
Powyżej użyłem w odniesieniu do tej powieści słowa „niebanalne”. Niech więc tu, w finale tej recenzji, końcowy jej wniosek wybrzmi nader jasno: cała intryga jako taka poraża wręcz w tej książce banalnością i sztampowością. Od początku domyślamy się, co się tam wydarzyło i rozwiązanie fabularnie nie zaskakuje nas w żadnym stopniu. Pod tym względem pisarka nie postarała się nijak, ten, wzmiankowany już rodzinny element ratuje tę sytuację w niewielkim tylko stopniu. Jest to tym bardziej uderzające, że totalnie na marginesie powieści znajduje się o wiele potencjalnie bardziej interesująca sprawa zaginionego motocyklisty, ledwo przez Wójcik tknięta.
Czasem jest tak, że autorowi czy autorce danej powieści bardzo zależy na tym, by tworzony przez niego czy ją tekst był bardzo przejrzysty, „łatwy w odbierze”. Taki ktoś stara się o to bardzo, bardzo i w końcu okazuje się, że te starania owej osoby zdominowały książkę w takim stopniu, że dokładnie wszystko w niej jest nimi „zarażone”. Wszystko - także te elementy, które tymi...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Rzadko kiedy jakaś powieść ma aż tak wyraźną „sprawę” z tempem akcji co „Szadź”. Nie napiszę „charakterystyczne tempo akcji”, bo to by było za mało, ale też nie aż „problemy z tempem akcji”. Właśnie „sprawę z tempem akcji”.
Tak, to pierwsza rzecz, która rzuca się w oczy podczas lektury – bardzo gładko i przyjemnie wchodzimy w tę opowieść. Autor zdaje się kontrolować całość kreowanego przez siebie obrazu i, co więcej, wygrywać wszystko to, o co gra. Czujemy, że to nigdy nie miało być jakieś mego oryginalne czy odkrywcze – nie, Brejdygant chce po prostu bardzo dobrze napisać powieść w ramach pewnego schematu. I jak najbardziej mu się to udaje. Mniej nawet idzie o takie kwestie, jak sprawna ekspozycja postaci czy budowanie naszego stosunku do nich – zwyczajnie bardzo przyjemnie się to czyta i w pełni kupujemy konwencję zaproponowaną przez pisarza.
A potem zaczynają się dziać rzeczy dziwne. Widzimy poznanie się psychopaty i jego ofiary, czujemy, że rozwój ich relacji musi trochę potrwać, ba, narrator wprost nam coś takiego mówi i… i wcale trochę to nie trwa, wszystko rozwija się tak szybko, że szok. Podobnie śledztwo, nasza dzielna policjantka kojarzy fakty z zadziwiającą prędkością, choć, to chyba jasne, została przez autora wykreowana jako odpowiedzialna, poważnie traktująca swoją pracę, niegłupia dziewczyna, ale przecież nie jako geniuszka. Właściwie kropkę nad i, gdy o to zagadnienie idzie, stawia śmiesznie wręcz szybkie tempo rozwoju relacji z życia osobistego postaci, jakby pisarz chciał nam powiedzieć – „patrzcie, przynajmniej jestem konsekwentny w tym pędzie” :) A wszystko to w ramach tej fajnej generalnej konwencji, o której pisałem powyżej.
Notabene dwa razy (strony 332. i 355. w drugim wydaniu, które czytałem) mamy w tekście wzmiankę o tym, że nasza strażniczka prawa zastanawia się przez moment nad tym, że może naprawdę zbyt szybko wyciągnęła pewne wnioski, ale po chwili już owa wątpliwość ustępuje, bo jej „matematyczny umysł” (tak, tak) na nią nie pozwalał.
I to jakoś tam gra, nie męczymy się czytając. Choć pewne aspekty są tu wręcz zabawne (nie, panie Brejdygant, to wcale nie jest tak łatwo kogoś zestalkować, że jak się zna jego wygląd i miejsce, w którym ten ktoś jest być może związany, to można w trzech krokach znaleźć z pomocą Google’a jego nazwisko, serio :)).
W ogóle wiele rzeczy zdaje się ginąć w tym, jak bardzo pisarzowi zależało na gładkim wprowadzaniu nas w powieściową rzeczywistość, choćby problemy głównej bohaterki z seksizmem w pracy czy to jej matematyczne podejście do życia. Nie ginie w sumie tylko wątek polityczny, całkiem ciekawy (choć też zdaje się epatujący osobistymi poglądami Brejdyganta) i mięsisty.
Wahałem się między 7/10 a 6/10, co przy tylu zastrzeżeniach (nie jest to oryginalne, pisarz nie w pełni nad wszystkim panuje itd.) może być wręcz zaskakujące, ale zwyczajnie dobrze mi się omawiane dziełko czytało. Daję w końcu tę niższą ocenę, bo zabrakło mi konkretniejszych wykładów o gnozie i wczesnym chrześcijaństwie – lubię takie wstawki w literaturze kryminalnej, tu autor parę razy o to zahaczał, w końcu akcja tworzyła ku temu okazje, ale zawsze było tego nader niewiele.
Rzadko kiedy jakaś powieść ma aż tak wyraźną „sprawę” z tempem akcji co „Szadź”. Nie napiszę „charakterystyczne tempo akcji”, bo to by było za mało, ale też nie aż „problemy z tempem akcji”. Właśnie „sprawę z tempem akcji”.
Tak, to pierwsza rzecz, która rzuca się w oczy podczas lektury – bardzo gładko i przyjemnie wchodzimy w tę opowieść. Autor zdaje się kontrolować całość...
Czasem jest tak, że czytasz jakąś książkę, widzisz, że jest ona bardzo, bardzo klasyczna w swoim gatunku, a jednocześnie czujesz, że autorowi zależało na oryginalności, na tym, byś uznał stworzony przez niego tekst za właśnie wymykający się schematom, w każdym zaś razie mający w sobie coś więcej, jakąś dodatkową wartość. No to to jest właśnie ten przypadek :) Dwa plany czasowe, mała, zamknięta osada, co za tym idzie zamknięta grupa podejrzanych o powieściowe morderstwo, odgrzebanie śledztwa sprzed lat – czy mogłoby być bardziej typowo w polskim kryminale napisanym w 2023 roku? :D A jednocześnie, zapewne właśnie chcąc uciec od tej kliszowości, Śmielak cały czas stara się nie tyle nawet uatrakcyjnić nam lekturę, ile po prostu coś do tego dorzucić, jakiś rodzaj literackiego bonusu.
Po trosze, ale to moim zdaniem znacząco mniej istotny aspekt tego problemu, rozgrywa się to w samej warstwie fabularnej powieści. I tu uczciwie trzeba przyznać, że pisarz w miarę daje sobie radę. Plany czasowe zazębiają się nam w taki sposób, że widzimy właśnie ten naddatek, to coś, co mamy uznać za powieściowy bonus. Robią to w nieoczywisty sposób, choć jednocześnie bez fajerwerków i szarżowania (przeciwnie, ma się wręcz wrażenie jakiegoś wyciszania przez autora tego efektu związanego z tajemnicą jednej z postaci) i my to kupujemy. W większym jednak stopniu autor usiłuje to wygrać na innym poziomie – na poziomie stylu narracji.
I tu jest już zaczynają się problemy. Nie najgorzej co prawda wyszło różnicowanie stylu w obu planach czasowych (znów – bez popadania w przesadyzm, ale tak, że przemawia to do nas), ale sam ten styl jest zwyczajnie dziwny. No, popatrzcie jak cały tekst się zaczyna, jak jakaś klecha snuta nad kominkiem – i mam tu na myśli narratora, nie osobę rzeczywiście snującą taką klechę. Potem nagle pojawia się trochę śmieszkowania, trochę gry z oczekiwaniami czytelnika, sporo prób jakiegoś upoetycznienia tekstu – no, jakiś narracyjny bigos. Poza wszystkim – kto kogo właściwie mówi cały czas Michał? Bo mówienie po prostu do czytelnika chyba jednak powinno nieco inaczej wyglądać. I, serio, jest to taki rodzaj literackiego bigosu, którego nie sposób uznać za coś uatrakcyjniającego powieść, przeciwnie, który robi wrażenie po prostu nieprzemyślanego. I który odbija się, co gorsza, na tym, jak odbieramy całość akcji.
Ej, czy tylko mi ta powieść wydała się jakoś tak dziwnie pozbawiona kontrapunktów? Pozbawiona mocniejszych momentów, zwrotów akcji? A tak właściwie to nawet nie taką, w której takich momentów nie ma, ile taką w której jakoś ich nie odczuwamy, mijają nas one? To wręcz paradoksalne, w tekście jest naprawdę sporo scen, które w zamyśle autora miały pełnić taką właśnie funkcję, pod koniec jest przecież regularna rozpierducha związana z ujawnieniem mordercy (tak to bywa w kryminałach/thrillerach, na końcu dowiadujemy się, kto zabił i jest bijatyka, Śmielak z jakichś względów postanowił, że jego dziełko będzie pod tym względem bardzo typowe), wcześniej scena długo zapowiadanej śmierci jednej z postaci, jeszcze wcześniej ta jedna, jedyna sekwencja zrobiona z innej niż pozostałe perspektywy (no, okej, jedna z dwóch takich, bo jest jeszcze ten na siłę dodany finał). I nic, te momenty, mimo że mają wszelkie dane, by stać się powieściowymi kontrapunktami, mijają nas, gubiąc się właśnie w udziwnieniach stylistycznych.
5/10 to max tego, co mogę dać, bo sama historia, to kto zabił i dlaczego, też bynajmniej nie powala oryginalnością (pamiętacie pierwszy akapit tej recki? )). Aż 5/10, za ten naddateczek przy przenikaniu się dwóch planów czasowych.
Czasem jest tak, że czytasz jakąś książkę, widzisz, że jest ona bardzo, bardzo klasyczna w swoim gatunku, a jednocześnie czujesz, że autorowi zależało na oryginalności, na tym, byś uznał stworzony przez niego tekst za właśnie wymykający się schematom, w każdym zaś razie mający w sobie coś więcej, jakąś dodatkową wartość. No to to jest właśnie ten przypadek :) Dwa plany...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Remigiusz Mróz nie najlepiej radzi sobie z opisami skondensowanego śledztwa. Z opisami tych momentów, w których mamy mocno, konkretnie zobaczyć, jak prowadzące dane czynności postacie dochodzą do tego, o co w wypadku danej sprawy chodzi. Dopóki wszystko jest nieco bardziej "rozwodnione", w mniejszym stopniu określone, bohaterowie obok sprawy kryminalnej jeżdżą po Polsce, przekomarzają się, wymieniają uwagami na tematy przeróżne, wyrażają swój muzyczny czy tam damsko-męski gust - bywa u niego naprawdę dobrze. Gdy dane sceny tyczące rozpoznania tej sprawy mają być właśnie jednoznacznie zdefiniowane - jest źle. Pamiętacie jak kiedyś, dawno temu, Remek postanowił sobie, że jedną powieść oprze na "śledztwie lingwistycznym" i wtedy nawet tak zagorzały fan jego zdolności, jak ja, który przeczytałem bodaj ponad czterdzieści jego książek, dał mu (a zdarzyło mi się to zaledwie trzy razy w życiu) 1/10? Niespecjalnie miałem wtedy inne wyjście, zważywszy, że owa podstawa tekstu była wtedy jawnie niedorzeczna, po prostu.
No, to czytając "Paderborna" miałem nader silne reminiscencje z tamtego momentu mojego życia :)
Te sceny w których dostajemy całe multum wiadomości na temat astrologii, całe zatrzęsienie infa o ascedendach, aspektach, układach i sferach, po czym bierzemy jeden głębszy oddech i dochodzimy do wniosku, że jakby się chwilę zastanowić, to tak naprawdę to z tego wszystkiego wynika tyle, że skoro dana osoba jest spod określonego znaku zodiaku to to ona zabija, a skoro jest taka jedna osoba spod tego właśnie znaku w okolicy, więc to o nią chodzi i co prawda niełatwo będzie to przeprowadzić w sądzie, ale jak się bardzo postarają, to na pewno się uda - no, jak to inaczej określić? Niedorzeczne, tyle, jeśli nie ma być o wiele ostrzej. Co ciekawe jakiś czas później dostajemy fragment, który ma być polemiką z tym wszystkim, a po chwili staje się on w istocie powtórzeniem takich właśnie dróg rozumowania. Serio. Niedo*****rzeczne.
Co gorsza taki charakter powieści - skondensowanie znacznej, znacznej części dochodzenia do rozwiązania zagadki w owych kilku raptem (a tak zupełnie szczerze to dwóch) rozmowach o astrologii - nader mocno odbija się na strukturze powieści. "Langer", poprzedni tom tego cyklu (bo związki między obiema powieściami są bardzo wyraźne) to był rollercoster. Feeria zdarzeń, zwrotów akcji, przewrotek fabularnych i twistów. Tu nie ma tego prawie w ogóle. Są sceny z życia uczuciowego postaci, sekwencje znęcania się, gościnny występ Zordona i Kormaka, którzy chyba (choć autor zapomniał o tym wspomnieć) wybrali się nań w make-upie klaunów (serio, zazwyczaj aż tak się nie wydurniają), wyjaśniające wszystko gadki o astrologii, ujawnienie winnego i końcowa zakrętka (fajna, ale bardzo mała, o chyba o wiele mniejsze właśnie, mniej "rozpychające" się w tekście niż by chciał Najpłodniejszy to wyszło). Żadnej karuzeli, żadnej tego typu zabawy, choć tego typu zabawy tak dobrze przecież Najpłodniejszemu zawsze wychodzą (nie przypadkiem "Langerowi" dałem 8/10, skoro już nawiązuję w tej recce do moich wcześniejszych ocen Mrozowej twórczości).
Tak, dobrze przeczytaliście przed chwilą, "znęcania się". W posłowiu do "Paderborna" autor pisze, że po napisaniu "Langera" cierpiał, z powodu nagromadzenia tam scen świadczących o psychopatii jednej z postaci, więc (nie formułuje tego zupełnie wprost, ale taki jest przekaz) tu będzie tego mniej. No to chyba, drogi Remku, dwie (o, pardon, cztery) różne powieści żeśmy czytali. Tam mi właśnie brakowało ostrzejszej jazdy, tych sekwencji nie było zbyt wiele, a te które były zostały dość skutecznie wyciszone (i piszę to ja, który przemoc względem zwierzaków odbiera jako coś jeszcze gorszego niż tą względem ludzi). Tu - przeciwnie, Najpłodniejszy idzie na całość i jest mocno. Od razu i bez ogródek.
Swoją drogą to jedną z nie tak wielu dobrych cech tej powieści jest to, że pisarz naprawdę sprawnie rozgrywa opozycję między owym pastwieniem się, a obrazami z życia sielskiej-anielskiej prowincji i także wręcz opisami przyrody.
Aha, jeszcze jedno: pisałem powyżej, że w książce brakuje twistów. Ale... czy tylko ja miałem wrażenie, że miał je jakoś zastąpić Langer himself? Serio, Piotr wyskakuje co i rusz, jak diabeł ( :))) ) z pudełka, zupełnie, jakby Remek postanowił sobie, że będzie on substratem owych zwrotów akcji, albo, że po prostu je zastąpi. No to nie zastępuje, to jego regularne pojawianie się szybko zaczyna męczyć.
5/10, bo standardowa Remkowa lekkość dość często się przez to wszystko przebijała, a gadki o astrologii (a raczej nie o niej samej, tylko o jej znaczeniu) wciągały. Tylko, że naprawdę mogłoby być ich więcej. Tak, dobrze czytacie, z jednej strony uważam, że astrologia zajmuje za dużo miejsca w tej książce, w drugiej, że za mało. Cóż, po prostu wpycha się ona tam, gdzie nie jest to potrzebne, tak to chyba najlepiej będzie ująć.
Remigiusz Mróz nie najlepiej radzi sobie z opisami skondensowanego śledztwa. Z opisami tych momentów, w których mamy mocno, konkretnie zobaczyć, jak prowadzące dane czynności postacie dochodzą do tego, o co w wypadku danej sprawy chodzi. Dopóki wszystko jest nieco bardziej "rozwodnione", w mniejszym stopniu określone, bohaterowie obok sprawy kryminalnej jeżdżą po Polsce,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Remigiuszowi Mrozowi bardzo zależało na tym, by ta powieść była naszpikowana zwrotami akcji. Tak, ten fakt mocno rzuca się w oczy podczas lektury. Nie jest co prawda tak, że jedna przewrotka następuje za drugą – w końcu nawiązanie do skandynawskich kryminałów* zobowiązuje i w treści „Promu” musi być trochę pomulenia, takiego w ich stylu :)))) , a to takim twistom nie sprzyja – ale widać, że wrzucono ich w ten tekst naprawdę dużo. Może autor chciał w ten sposób zrekompensować czytelnikom fakt, że w poprzednich częściach tej trylogii nie było tego aż tak wiele, może pragnął podkreślić, że to jest jego dziełko – bo zdaje się omawianą pozycję wydał już po tym, jak wydało się, że Løgmansbø to pseudonim literacki – nie wiem. Stwierdzam po prostu fakt.
I te zwroty akcji jakoś tak nie porywają. Nie siedziałem jak na szpilkach, nie przewracałem kartek ze drżącymi palcami, nawet nie miałem z nich specjalnej czytelniczej frajdy. Wyszło to, prawdę mówiąc, wyraźnie poniżej standardowego Mrozowego poziomu. Zupełnie na serio mam wrażenie, że to nawiązanie do skandynawskiej klasyki (choć w tym tomie ani Nesbo, ani Edwardson nie są już wprost przywołani) mocno zagrało przeciwko temu. Mulenie się z tym gryzie i trudno coś na to poradzić, taka prawda. Choć może… zagrało tylko przeciwko mojemu odbiorowi tego, jestem antyfanem skandynawskiego smędzenia, to żadna tajemnica. Cóż, piszę o moich odczuciach, to moja recka, ewentualnie tylko bierzcie poprawkę na tę moją niechęć.
Swoją drogą nie jest jednak wykluczone, że mój problem z nimi miał jeszcze nieco realniejsze podłoże – pojawiały się one cokolwiek na zasadzie Deus ex Machina. Bez specjalnego uzasadnienia we wcześniejszej akcji powieści. BUM (mniej lub bardziej dosłowne :) ) bo BUM, bo ma być BUM, bo pisarz nam je wprowadza. No, ciężko się czymś takim zachwycić, choć nie wyklucza to jeszcze dobrej literackiej zabawy (której, zaznaczałem już to, w trakcie lektury specjalnie nie miałem).
Wyszło w dolnych stanach średnich, powtórzmy to.
I przeniosło się to w znacznej mierze także na resztę mojego odbioru „Promu”. Relacje między postaciami, budowanie napięcia (a jest tego budowania sporo w powieści, postacie czyhają na siebie, zastanawiamy się, kto przeżył a kto zginął itd.), nawet coś tak pełnego potencjału dla zdolnego autora, jak spotkanie starych znajomych w nowych okolicznościach, gdy jedno z nich chce wybadać drugie - wszystko to jakoś tak nie porywa. Dalej i konsekwentnie „mocno w dolnych stanach Remkowej normy”, inaczej trudno to podsumować. Może najlepiej wyszło tu "staczanie" się głównego bohatera, jego stopniowe gubienie się w sytuacji i coraz to większa bliskość - choć od początku wyczuwaliśmy, że nie przekroczy tej granicy -szaleństwa.
W sumie to nic dziwnego, że Najpłodniejszy tak wyraźnie zamknął sobie w tej powieści drogę do ewentualnej kontynuacji tego cyklu. Może jego samego męczyło trzymanie się mroźnych, skandynawskich klimatów?
PS: Jeszcze a propos faktu, że wydając tę książkę Mróz chyba już wiedział, że został zdemaskowany i mógł to tego nawiązać: ta końcowa ciekawostka o Einsteinie, tak bardzo w stylu Chyłki czy małżeństwa Hauerów – dosłownie wyglądała mi właśnie na takie mrugnięcie okiem do czytelnika, „tak, to ja, Remek” ;) Muszę swoją drogą sprawdzić, czy to naprawdę cytat z niego, czy może ktoś mu go tylko przypisał na zasadzie przypisywania wszystkiego co się tylko da temu genialnemu fizykowi :)
------------------------------------------------------
*Choć Remek pewnie konsekwentnie używałby tu słowa „hołd” :)
Remigiuszowi Mrozowi bardzo zależało na tym, by ta powieść była naszpikowana zwrotami akcji. Tak, ten fakt mocno rzuca się w oczy podczas lektury. Nie jest co prawda tak, że jedna przewrotka następuje za drugą – w końcu nawiązanie do skandynawskich kryminałów* zobowiązuje i w treści „Promu” musi być trochę pomulenia, takiego w ich stylu :)))) , a to takim twistom nie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
W Vestmannie nadal jest zimno.
Tak, to była moja pierwsza konkluzja po zakończeniu lektury „Połowu”. W całej tej powieści czuć chłód. I, podobnie jak to było w wypadku pierwszej części tej trylogii (pamiętacie moją reckę tamtej książki i to, jak wiele wtedy pisałem o tym elemencie?), przenosi on się na kwestię relacji międzyludzkich, zachowań bohaterów, na obraz społeczności, ogólnie na cały świat tu wykreowany.
O ile jednak wtedy jednoznacznie chwaliłem ten element jako dowód warsztatowej sprawności Remigiusza Mroza (bo to jest generalnie dowód na taką sprawność, sprawić, by wszystko było w takim klimacie), o tyle tu nie mogę powtórzyć tak jednoznacznego chwalenia. Po prostu w tej powieści wyszło na jaw, że ten ciągły ziąb niespecjalnie pasuje do kilku typowych dla Remkowej twórczości motywów, które autor nam tu serwuje. W pierwszym rzędzie mam w tym momencie na myśli wątek jakże tajemniczych liścików ze wskazówkami, podrzucanych Hallbjørnowi. Bardzo Mrozowy, kojarzący się wręcz z tym autorem, taki, który, w różnych wersjach, bliższych lub dalszych takiemu normalnemu podrzucaniu głównemu bohaterowi jakże tajemniczych liścików ze wskazówkami, widzieliśmy już nieraz w jego twórczości. I tak jak dotychczas to pisarskie zagranie Najpłodniejszemu się udawało, w każdym razie w tym sensie, że nawet jeśli pod koniec lektury dochodziliśmy do wniosku, że było ono bezsensowne i zwyczajnie niemądre (czyli zazwyczaj :)), to przynajmniej naprawdę nas zaciekawiało i sprawiało czytelniczą (w ramach literatury popularnej przecież, powtórzmy to) frajdę, tak tu nie spełnia ono swojej roli nawet w ty zakresie. Widzimy je, przyjmujemy je do wiadomości, czytamy o nim i… nie tworzy ono dokładnie żadnej wartości dodanej.
Tak, coś stworzonego ewidentnie po to, by czytelnika zaintrygować i dodać tekstowi literackiego pieprzu, pozostawia nas totalnie obojętnymi względem siebie. Bo ten ziąb. Serio, w poprzednim akapicie nie siliłem się na jakieś śmieszkowanie, pisałem bez cienia ironii – mam silne wrażenie, że to właśnie ten ciągły mróz odczuwalny w „Połowie” jakoś tak przełożył się na to, że to nie zagrało.
To zresztą część większego problemu, który mam z tą książką. Jakoś mnie to wszystko nie ruszało. Śledztwo, ale też grawitowanie ku sobie naszej zakochanej parki (tak, kolejny jakże Mrozowy motyw w powieści, której nie podpisał z początku własnym nazwiskiem, a przecież nie najbardziej Mrozowy, skoro pojawiła się tu postać będąca praktycznie klonem Chyłki), inne ich osobiste problemy – wszystko to przeszło totalnie obok mnie. Tak, wiem, to z dużą dozą prawdopodobieństwa kwestia charakteru omawianej powieści (a właściwie całej tej serii) jako hołdu dla skandynawskich kryminałów, w szczególności dla Nesbo (jest zresztą wzmiankowany w tekście), w których często tak to wygląda, ale… w sumie co z tego. Powieść powinna się chyba bronić sama, niezależnie od kontekstu pisarskiego, mylę się?
Choć ten najbardziej końcowy plot twist, ten z dosłownie ostatniego rozdziału, udał się naprawdę dobrze. Autentycznie mnie zaskoczył, choć miał oparcie we wcześniejszej fabule (inaczej niż wcześniejsza część finału, bez której to wcześniejszej części ten twist nie miałby sensu, heh) i zwyczajnie bardzo dobrze się ten rozdział czytało.
Swoją drogą szkoda, że Najpłodniejszy nie poszedł bardziej w przedstawienie nam farerskiego folkloru i jego możliwych związków z rozwiązaniem kryminalnej zagadki. Huldufólk, lokalna wersja elfów, migają przez chwilę i znikają. Powtórzę, szkoda, bo to akurat mogło w całym tym chłodzie fajnie zagrać.
Za to plusik za motyw narodzin babskiej przyjaźni – bez zadęcia, prostymi metodami, ale naprawdę sprawnie udało się go Remkowi wykreować. No i przez prawie przez całą lekturę cieszyłem się, że mało w tej powieści Ann-Mari i nie muszę czytać, jaka to ona jest niewyobrażalnie odpowiedzialna, niezwykle inteligentna i ponad wiek dojrzała (czy u Mroza była kiedyś nastoletnia dziewczyna, która nie byłaby niewyobrażalnie odpowiedzialna, niezwykle inteligentna i ponad wiek dojrzała? on naprawdę ma jakiś fetysz z tym związany), ale, a jakże, w samej końcówce się dokładnie coś takiego pojawiło :)
W Vestmannie nadal jest zimno.
Tak, to była moja pierwsza konkluzja po zakończeniu lektury „Połowu”. W całej tej powieści czuć chłód. I, podobnie jak to było w wypadku pierwszej części tej trylogii (pamiętacie moją reckę tamtej książki i to, jak wiele wtedy pisałem o tym elemencie?), przenosi on się na kwestię relacji międzyludzkich, zachowań bohaterów, na obraz...
Tak, akurat to Remigiusz Mróz z całą pewnością potrafi robić: tworzyć powieściową atmosferę. Młody autor udowadniał to już setki razy, w cyklu forstowskim naprawdę czuć atmosferę górskich szlaków, w nielubianym przeze mnie cyklu chyłkowym atmosferę warszawskiego światka prawniczego (oraz samej stolicy), w cyklu z Sewerynem Zaorskim - prowincji we wschodniej Polsce itd. I powieść którą teraz recenzuję w żadnym razie nie jest tu wyjątkiem. Kiedy się ją czyta to wręcz uderza, w „Enklawie” jest… zimno. Czujemy mróz przez cały czas lektury, ten – no, od niego trzeba zacząć - zupełnie dosłowny, doświadczający bohaterów powieści, widzimy, że chodzą wszędzie w szalikach i kurtkach, choć Remkowym zwyczajem, każącym unikać opisów wyglądu postaci, nie jest to nigdzie wspomniane wprost, ale nie tylko ten. Także ten obecny w relacjach międzyludzkich.
I nie, nie chodzi tu o to, co mogłoby się w tym kontekście narzucać, o prosto rozumianą powściągliwość, nieokazywanie emocji. Najpłodniejszy rozpisał to wszystko bardziej finezyjnie. Więź rodząca się między parą kochanków, ta między ojcem a dorastającą córką, pamięć wdowca o kochanej przez niego niegdyś kobiecie, sytuacja człowieka, który ze względu na zaniki pamięci nie może w pełni zaufać samemu sobie, PTSD, stosunek między młodą adeptką sztuki policyjnej a jej doświadczonym, kibicującym jej karierze przełożonym, wszystkie te elementy, które bądź to już w „normalnym” Mrozowym pisarstwie widzieliśmy, bądź co najmniej możemy się nader dokładnie domyślać (mam tu na myśli czytelników, którzy przeczytali kilka jego książek) jak by w nim wyglądały, w tej powieści są zrobione o kilka stopni zimniej :) Tak jak by były nam pokazane tam, w Remkowych powieściach z akcją w Polsce, tylko kilka stopni Celsjusza idzie w dół :) Tak, dosłownie tak :)
Owszem, napiszę to – dobry warsztat Remka oraz jego talent w tym względzie zagrały tak, jak on chciał.
Za co jeszcze mogę tę powieść pochwalić, i to na bardzo podobnej do tej wzmiankowanej w poprzednim akapicie, zasadzie, to ukazanie stosunków duńsko – farerskich. Bez fajerwerków (jakże by tam one mogłyby się w zimnej powieści pojawić?), bez szarżowania, Najpłodniejszy wygrał swoje. Bo nie ma wątpliwości, że to był jeden z najważniejszych celów Remka, gdy przystępował do pisania „Enklawy”. Czujemy tę podskórną niechęć, brak zaufania, choć (no, w zasadzie) tak zupełnie wprost nie jest to pokazane. Za to również plusik.
I to tyle chwalenia :) No, bo nie da się ukryć, że sam pomysł na intrygę kryminalną to tu nie powala :) Śledczy łażą po świadkach, przepytują ich, starają się kojarzy fakty, wpadają na mylne tropy, a na końcu po prostu okazuje się, że było tak i tak, zabił ten i ten (nawet dwa razy się to w sumie okazuje, przy czym końcowy twist żadnym twistem nie jest, tylko podaniem nam po raz drugi pewnych danych, The End) i tyle. Tak, wiem, to miało zapewne być celowe nawiązanie do skandynawskich kryminałów, które często gęsto tak właśnie wyglądają, może nawet hołd dla nich i ich wpływu na światową literaturę, okej. Notabene Åke Edwardson nawet jest wprost wymieniony w tekście książki (Jo Nesbø dziwo nie). Ale… co z tego, skoro to wciąż nie ratuje samej fabuły, zwłaszcza dla kogoś takiego, jak ja, kto fanem Mroza jest (no, do jakichś tam granic), ale fanem skandynawskiego smędzenia kryminalnego – w żadnym razie nie.
Również jakże twinpeaksowski wątek młodych dziewczyn w niezwykle kłopotliwym inicjacyjnym wieku nie powala, mam wrażenie, że padł on trochę ofiarą faktu, że pisarz uznał, że nie można mieć wszystkiego i, koncentrując się na sprawach, które chwaliłem powyżej, nieco go sobie od początku odpuścił. Jest, ale sam z siebie nijak nie przemawia. No i trochę szkoda, że Najpłodniejszy cofnął się o krok akurat, gdy zaczynało być naprawdę ciekawie w kontekście wykrzyczenia czytelnikowi, jak nieciekawe może być życie na totalnym zad*piu (tak, scena z uciekającą kobietą). A można był naprawdę ładnie ten powieściowy, wszechogarniający, ziąb na chwilę przełamać.
6/10 z dobrodziejstwem wątpliwości, bo to pierwszy tom trylogii i nie wiemy, co się jeszcze z tego wszystkiego wykluje :)
Tak, akurat to Remigiusz Mróz z całą pewnością potrafi robić: tworzyć powieściową atmosferę. Młody autor udowadniał to już setki razy, w cyklu forstowskim naprawdę czuć atmosferę górskich szlaków, w nielubianym przeze mnie cyklu chyłkowym atmosferę warszawskiego światka prawniczego (oraz samej stolicy), w cyklu z Sewerynem Zaorskim - prowincji we wschodniej Polsce itd. I...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Ot, historyjka :) Kryminalna, PRLowsko milicyjna, żeby nie było. Klasycznie kryminalna, z milicjantem i w zasadzie od początku zamkniętą grupką podejrzanych.
Wielkiego wrażenia nie robi, choć widać, że autorowi na nim zależało. Zadaje się właśnie w klasycznej angielskiej literaturze kryminalnej ceniono ten motyw – jeden szczególik naprowadza na rozwiązanie zagadki, które jest zaskakujące (bo wielu podejrzanych, a winnym jest… ;)), tu pisarz wyraźnie chciał do tego nawiązać. Wyszło tak sobie, mnie to zakończenie bynajmniej w fotel nie wgniotło. Tak samo atmosfery Warszawy nie czuć, choć, a jakże, nazwy ulic migają na kartach książki i nawet Plac Dzierżyńskiego si pojawia. Wkurza za to szczerze podejście śledczych do damskiego boksera, który jest jednym z wytypowanych podejrzanych, jakaś ogólna kurtuazja, podczas gdy naprawdę warto by faceta jakoś przycisnąć. Po prostu dla zasady, bo to damski bokser jest, może coś zapamięta, jak milicja… po prostu nie będzie dla niego demonstracyjnie wręcz uprzejma. Może też warto przy okazji spróbować jakoś pomóc osobom z jego otoczenia? Ale nie, oni badają tylko tę konkretną sprawę zabójstwa i „Tak czy inaczej musimy dać mu do zrozumienia, że sprawa jest poważna. Nawet jeżeli tej panience miałby przybyć jeden siniak więcej.” - a „panienka” z własnej woli i narażając się współpracowała z milicją. Szczęściem to zdaje się jedna ze spraw, które się od tego czasu zmieniły.
Atmosfery knajpek i dancingów też tu nie znalazłem, i też mimo starań autora. Nawet aktoreczka od romansu nie ruszała, choć takie aktoreczki mają przecież w podobnego rodzaju literaturze wielki potencjał ruszania :)
Jeszcze większa w sumie szkoda, że pisarz w tak wielkim stopniu darował sobie możliwą konfrontację: zachód – PRL – przedwojenna Polska, niby coś takiego tu miga, są jakieś scenki z każdego z tych równoległych wymiarów, ale jest to wszystko li tylko muśnięte – i tyle.
Nie powiem, że jakaś wielka szkoda czasu, można się pobawić urokiem ramotki, no i po prostu czyta się lekko i szybko, ale na pewno nie jest to specjalnie dobry kryminał.
I… serio taką kontrowersją dla kogokolwiek było dlaczego winna osoba to zrobiła? W PRL kreowanej w tego typu literaturze oni naprawdę mieli jakiś inny system wartości :) No, ale jak prosty gliniarz (choć wtedy chyba to słowo nie było jeszcze w obiegu, gdy idzie o rodzimych stróżów prawa) czyta w czasie wolnym Tomasza Manna (co nie przeszkadza mu oglądać kryminałów w telewizji) to może i w tym uniwersum istotnie nie ma zastosowania zasada „for money” :)
PS: Wtedy utrudniania śledztwa i mataczenie – skoro tylko nie było dziełem samego winnego – nie podlegało dokładnie żadnej karze? Ano tak, bo im zależy przecież tylko na tym, by znaleźć winnego...
Ot, historyjka :) Kryminalna, PRLowsko milicyjna, żeby nie było. Klasycznie kryminalna, z milicjantem i w zasadzie od początku zamkniętą grupką podejrzanych.
Wielkiego wrażenia nie robi, choć widać, że autorowi na nim zależało. Zadaje się właśnie w klasycznej angielskiej literaturze kryminalnej ceniono ten motyw – jeden szczególik naprowadza na rozwiązanie zagadki, które...
Izabeli Janiszewskiej bardzo zależało na tym, żeby było misternie.
Tak, nader wyraźnie rzuca się to w oczy podczas lektury. Tym wyraźniej, że autorka tka tu aż dwa płótna. Z jednej strony prowadząc narrację w dwóch planach czasowych chce, by czytelnik układał powieściowe puzzle, domyślał się i spekulował na temat tego, jak obie historie się wzajemnie uzupełnią, drugiej zaś pragnie też, byśmy widzieli ludzi złapanych w sidła fatum, nie mogących samemu decydować o swoim losie. Byśmy naprawdę poczuli, że stworzone przez nią postacie starają się jakoś z tego uwikłania wyzwolić i ponoszą (a może jednak nie?) klęskę. Uwikłania spowodowanego po części przez ich pochodzenie społeczne (tak, są opisy sfer najniższych), po części przez układy międzyludzkie, po części wreszcie przez wcześniejsze czyny samych ludzi. Do czasu idzie jej to jakoś, mimo co najwyżej nieco ponad przeciętnego stylu pisarki i wplatanych w tekst śmiesznych wręcz czasem ozdobników stylistycznych (mój ulubiony to chyba "Był tylko strach. Wyślizgujący się pod ubranie jak wąż o wilgotnej skórze" (str. 126.)), kupujemy co do zasady te jej starania. Rzecz charakterystyczna, że zaczyna się to wszystko pruć w nader konkretnym momencie: nieco przed połową akcji. Wtedy to pojawia się motyw tak naciągany, tak niewiarygodny, tak głupi po prostu (tak, tak, mam tu na myśli sprawę z kurtką), że to aż szokuje. I potem jest tego stopniowo coraz więcej, końcówka cała stoi już pod znakiem niewiarygodnych zbiegów okoliczności i megahipernaaciągania, tak, owszem, to właśnie słowo musi się tu pojawić.
Gorzej, że w tym wszystkim niknie główna powieściowa tajemnica - sprawa tajemniczego wymyślonego (?) przyjaciela syna głównej bohaterki. To co wcześniej dostajemy na jego temat jest naprawdę intrygujące i ciekawe, rzecz interesująca: gdy opowiada o nim sam Benio jest co najwyżej przeciętnie, ale gdy Julia rozmawia na jego temat z innymi postaciami, gdy słyszymy spekulacje na jego temat, wtedy robi się naprawdę ciekawie. Tylko... w takim razie czemu jest tych rozmów i domysłów aż tak mało? Gdy zaś wreszcie przychodzi do rozwiązania tego wątku - cóż, rozczarowanie jest totalne. To, co dostajemy poraża miałkością, a do tego o pewnej liczbie rzeczy (rysunki małego, tak podkreślane wcześniej przecież) pisarka zdaje się po prostu zapomnieć.
Co się w powieści natomiast udało, to sceny policyjnych przesłuchań i późniejszych przypuszczeń snutych przez funkcjonariuszy. Po raz kolejny coś wartego odnotowania - to już których polski kryminał/thriller/sensacja, który czytam, w którym stróże prawa są totalnie w tle, a jednocześnie sceny z nimi są jednymi z lepszych w powieści. Ciekawa tendencja.
Swoją drogą to narzuca się jeszcze jedno pytanie do autorki: skoro już miała dwa plany czasowe, dwa (wzmiankowne w drugim akapicie) założenia powieści i do tego kupę spraw, postaci i wątków, to po co jeszcze dodawała do tego pod koniec całą tę telenowelę, z "Jaś kochał Basię, Basia Wojtka, a Wojtek wahał się między nią a Anią"? Po co było dorzucać jeszcze jeden grzybek w ten barszcz? No, ale tu mam wrażenie, że znam odpowiedź: po prostu tak jej się pisało i nie umiała inaczej :)
Aż 5/10 głównie za kilka ciekawych, intrygujących scen z pierwszej połowy powieści i nieźle, bez niepotrzebnych fajerwerków, oddany klimat lat dziewięćdziesiątych w scenach flashbackowych.
PS: jeszcze jedna intrygująca rzecz - co najmniej kilka razy pada w książce słowo "niewybaczalne". Tytuł zdecydowanie najlepszej z powieści Janiszewskiej. Zrobiła to celowo? Jak myślicie?
Izabeli Janiszewskiej bardzo zależało na tym, żeby było misternie.
Tak, nader wyraźnie rzuca się to w oczy podczas lektury. Tym wyraźniej, że autorka tka tu aż dwa płótna. Z jednej strony prowadząc narrację w dwóch planach czasowych chce, by czytelnik układał powieściowe puzzle, domyślał się i spekulował na temat tego, jak obie historie się wzajemnie uzupełnią, drugiej zaś...
„Miazga wydarzeń”.
Trochę dziwne określenie, prawda? I nowe, nawet dla mnie, który jestem jego autorem*. Szukałem go dość długo, by wyrazić to, co moim zdaniem jest najważniejszą cechą „Operacji MIR”. I według mnie naprawdę nieźle oddaje ono podstawowy problem z tę książką.
Tak, nie da się ukryć, tu się bardzo dużo dzieje. Wydarzenie na wydarzeniu, działanie na działaniu, problem przed którym stają bohaterowie na problemie przed którym stają bohaterowie. To wręcz charakterystyczne, popatrzcie na ten punkt bliski początkowi tekstu: narrator przez moment opisuje jak działa, już od jakiegoś czasu, centrala pewnej organizacji, zajmuje mu to dosłownie moment, nastawiamy się na to, że zobaczymy choć w jakimś tam zakresie jej codzienność, rutynę, skoro już autor zabrał nas do tej lokalizacji, ale nie, nie ma na to miejsca (mimo, że na serio bardzo mocno czułem, że byłoby to arcyciekawe doświadczenie czytelnicze, a Remigiusz Mróz przecież akurat potrafi takie rzeczy przedstawiać), bo musi się wydarzyć Bardzo Ważne Zajście, Które Zmieni Wszystko w życiu pracujących tam ludzi. I tak w całej powieści, cały ten tekst wygląda w taki właśnie sposób. Przypadków i akcji jest tu tyle, że, jeśli nie liczyć samego początku i samego końca książki, tworzą one… miazgę.
I niespecjalnie wiem, co z tym faktem zrobić. Nie do końca rozumiem, co Najpłodniejszy chciał w ten sposób osiągnąć, nie do końca nawet wiem, na ile celowo to zrobił. Wiem za to, że zapłacił za tak charakter powieści pewną nader konkretną cenę.
Po pierwsze zwroty akcji, cliffhangery, to, z czego jego pisarstwo w znacznej części słynie – tu zostały bardzo mocno ograniczone. Jak się teraz zastanawiam, to pamiętam w sumie ze… trzy. W tym m.in. ten, gdy okazuje się, że pewna postać podsłuchiwała rozmowę dwóch pozostałych, przyznacie, nie brzmi to jakoś megaatrakcyjnie. Większa część tekstu jest z tego elementu jakoś tak ogołocona i, naprawdę, mam wrażenie, że to przez ten miazgowy jego charakter. No… nie mieściły się. Mimo, powtórzmy, że naprawdę wielu czyta Mroza głównie ze względu na nie i że niewątpliwie chciał on ich obecności w tym swoim dziełku.
Dalej kwestia historiozofii. W poprzednim tomie tego cyklu mieliśmy rozważania nad naturą procesów historycznych, stopniem w jakim losy społeczeństw są z góry zdeterminowane itd. Oczywiści w bardzo uproszczonej, może i sprymitiwizowanej, wersji, w końcu to książka człowieka znanego z tego, że pisze bez skrępowania literaturę popularną, ale były tam takie elementy. Elementy, okej, użyję tego słowa, McHistoliozofii, ale czytało się to z przyjemnością, zachęcały do własnych rozważań, spełniały swoją funkcję. Interesujące, że Remek zdał sobie zapewne w pewnej chwili sprawę z tego braku, bo pod koniec „Operacji MIR” dał nam tego trochę, ale właśnie dopiero pod koniec, jakby przypominając sobie, że wcześniej totalnie to pomijał, a przecież czytelnik ma prawo tego tu oczekiwać.
Po trzecie wreszcie ginie w tym wszystkim ciekawostkowo-eurydycyjna warstwa tekstu. Pamiętacie, jak w „Projekcie Riese” np. postacie, trafiając do innych nitek czasu, widziały powieści Kinga, o których my, w naszej, wiemy tylko, że je planował i myślał nad ich napisaniem? Znowuż – było to ciekawe (tego typu wstawki zresztą przecież zazwyczaj Mrozowi świetnie wychodzą), wciągające, nieironicznie ubogacające tamtą powieść, ale było to (tego typu sprawy, z tym Kingiem to rzecz jasna tylko przykład) możliwe dlatego, że był na to czas. Że Remkowi się aż tak nie śpieszyło. Tu jest rzeczona miazga i czasu na to wszystko nie ma. Choć… Tak, dobrze się domyślacie :) Pod sam koniec Najpłodniejszy przypomniał sobie i o tym i trochę takich spraw dorzucił. I wyszło dość sztucznie, nawet jak dla mnie, mężczyzny, który regularnie myśli o Imperium Rzymskim.
Z tą końcówką powieści i jej związkami z finałem poprzedniego tomu tej serii („Projekt Riese”) to w ogóle jest ciekawa sprawa. W obu wypadkach trochę na zasadzie Deus ex Machina (ale nie odczuwamy specjalnie tej sztuczności owego zagrania) pojawia się pewna postać (tam był to wojskowy - kolega głównego bohatera, tu… nieco bardziej interesująca jednostka) i po prostu podaje rozwiązanie problemu. Na tacy, serio. W sumie pisarz mógłby nawet jakoś zagrać tą zbieżnością, ale olewa to kompletnie, być może świadomie (w końcu tak naprawdę nie ma się czym chwalić, jak się wykorzystuje takie zabiegi pisarskie), może nie, nie mam pewności.
Ciężej swoją drogą uzasadnić kilka bardziej wyraźnych błędów fabularnych w tym tomie (serio ministrem obrony w totalitarnej PRL byłby cywil, a w każdym razie ktoś chodzący w cywilnym ubraniu? a ilu cywili było nimi w naszej PRL, co z tego, co ja wiem, to ta liczba to okrągłe zero?).
Tak w ogóle - jeśli podczas lektury nie odczuliście tej miazgowatości, albo jeśli po prostu mi nie wierzycie, popatrzcie na jedną sprawę - jak bardzo sekowane są tu postacie. Ten aspekt będący zazwyczaj tak mocną stroną Remkowej twórczości. Wielką miłość Parkera i Natalii widzimy raptem kilka razy, okej, to jeszcze pół bidy. Ale Szymon - ile miejsca zajmuje on i jego geekowstwo? Tak naprawdę on tu zostaje tylko nazwany geekiem przez narratora i tyle. Pezalska - ile razy autor pozwala jej coś zrobić? Nawet Döring, ile on ma w sumie scen jako postać działająca, jedną? Dwie? Główny knuj, główny zły, napędzacz akcji, człowiek, którego przecież tyczy najważniejszy może z tych kilku zwrotów akcji w książce, mający potencjalnie jakaś tam charyzmę, tak tu jest potraktowany.
No, nie mieszczą się.
Dla jasności – to nadal jest w miarę dobry Mróz. Sprawnie napisany i wciągający, tak, jak „Projekt Riese” był jedną z najlepszych jego powieści, tak ta utrzymuje sporo z jej klimatu. W tym kontekście tym ciekawsze, że tak, jak tam naprawdę dobrze wychodziło autorowi opisywanie rozpadającego się wskutek COVIDu świata, tak tu jednymi z najlepszych partii powieści są te, w których mamy opisy sytuacji geopolitycznej i tego, co z niej wynika. Co jeszcze zwraca szczególną uwagę w kontekście rzeczonej sprawności pisarza, to łatwość z jaką na samym początku wprowadza nas on w świat przedstawiony, dość dokładnie przecież zdefiniowany w tym, wydanym już dwa lata temu i pewnie niespecjalnie dobrze pamiętanym przez lwią część czytelników poprzednim tomie cyklu. Nie wkłada sztucznie informacji z tamtej książki w dialogi postaci, są one przytaczane bezpośrednio przez narratora, ale tak, że też nijak nas to nie razi, przeciwnie, u mnie zwróciło to właśnie uwagę jako przejaw pisarskiej zręczności autora.
PS: Dlaczego Leśniewski to nie był Szczerbiński? Aż się prosiło o takie nawiązanie, puszczenie oka do czytelnika, a Mróz totalnie to olał :(
-----------------------------------------------
*Okej, prawie że autorem, widzę, że Mister Google na teraz indeksuje całe dwa użycia tego wyrażenia :)
„Miazga wydarzeń”.
Trochę dziwne określenie, prawda? I nowe, nawet dla mnie, który jestem jego autorem*. Szukałem go dość długo, by wyrazić to, co moim zdaniem jest najważniejszą cechą „Operacji MIR”. I według mnie naprawdę nieźle oddaje ono podstawowy problem z tę książką.
Tak, nie da się ukryć, tu się bardzo dużo dzieje. Wydarzenie na wydarzeniu, działanie na działaniu,...
Langer. Ale też Karolina Siarkowska, Olgierd Paterborn, komisarz Szczerbiński, Seweryn Zaorski z córką (i ze swoimi wkurzającymi bezbekami), Harry McVay (nie spodziewałem się, że totalnie bez mrugnięcia okiem, bez żadnych, ale to dosłownie żadnych oporów będzie pomagał komuś ewidentnie winnemu strasznych rzeczy), flashbackChyłka oraz Gorzym a jako wzmiankowani w dialogach dodatkowo Gerald Edling, Zordon, Kormak (i chyba po raz pierwszy to ten drugi był tu ważniejszą postacią), Lew Buchelt, Oksana Demczenko, prokurator Korolew czy minister Korodecki. Tak, Mróz zrobił w tej książce prawdziwą paradę wykreowanych na kolejnych etapach swojej twórczości (choć wyraźnie w pierwszym rzędzie jest tu seria Chyłkowa) postaci. I ma to, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę ile miejsca poświęcił autor dziewczynie naszego drogiego psychopaty, niebagatelne skutki dla całej powieści. Otóż w rezultacie cukru w cukrze, tj. Langera w „Langerze”, jest tu znacznie mniej niż się spodziewałem.
W Posłowiu autor pisze o tym, jak to budował jego duszę z różnych elementów, reaserchując historie prawdziwych psycholi, a tymczasem mój główny zarzut względem tej powieści jest nader jasny – nijak się do tej wykolejonej duszy nie zbliżyłem. Nijak nie współodczuwałem z nim… niczego. Widziałem co robi, były to potworne rzeczy, słyszałem, że się dzięki temu „zaspokaja”, ale w żadnym stopniu w tym zaspokajaniu się nie uczestniczyłem. W żadnym stopniu, co może jeszcze ważniejsze, nie czułem też tego głodu/podniecenia, które owe ohydne czyny miały zaspokoić. Nic.
Dla jasności – to nie jest tak, że Najpłodniejszy poniósł tu całkowitą klęskę. Piotra Langera jako psychopatę na kartach tej powieści widziałem i był nader wiarygodny. Wiarygodniejszy i lepiej zrobiony niż kiedykolwiek wcześniej. Jego duszy nie. Dlatego, że zabrakło miejsca, skoro tyle tu innych osób? Mooooże, ale chyba nie tylko dlatego.
I chyba także sam Remek zdawał sobie sprawę z tego, że nie daje rady się do niej zbliżyć. Ej, czy tylko ja mam wrażenie, że fragmenty flashbackowe, w których widzimy młodego Langera i budzące się w nim zuo, miały być pierwotnie o wiele dłuższe i bardziej rozbudowane? A potem Mróz, widząc, że przedstawianie genezy skrzywienia w psyche tytułowego bohatera idzie mu mocno opornie, postanowił ograniczyć ich rolę i w rezultacie powstało coś, co przypomina jakiś taki mocno zgniły kompromis – cztery małe roździaliki, wplecione w tekst tak, że Najpłodniejszy musiał w narracji dość jednoznacznie tłumaczyć się czytelnikowi z tego, skąd one się w ogóle wzięły.
Konkretyzując trochę ten zarzut – zwyczajnie biorąc tę książkę do rąk spodziewałem się w większym stopniu opowieści o Langerze jako takim (np. o różnych etapach jego życia), nie zaś po prostu jednej, konkretnej jego przygody. I chyba nie jestem w tym osamotniony. Mam prawo tak myśleć tym bardziej, że w przywoływanym już posłowiu mamy także jakieś tam elementy tłumaczenia się z tego, czemu w taki niewielkim stopniu się do Langerowej psyche zbliżyliśmy.
Remek dzielnie rekompensuje nam to rozminięcie się serwując kolejne zwroty akcji i powieściowe twisty, jest ich naprawdę sporo i na serio robią wrażenie (może poza tym ostatnim, był jakiś taki na siłę dorobiony), czyta się to nader przyjemnie. Właśnie dlatego daję aż 8/10, pomimo wcześniejszych, jakże licznych obiekcji. Tak, wiem, że w kontekście całego wcześniejszego tekstu tej recki tak wysoka ocena może nader mocno zaskakiwać, ale tak właśnie tę powieść oceniam. W ostatecznym rozrachunku to literatura popularna, a Najpłodniejszy nie żadnego obowiązku podążać za moimi oczekiwaniami względem jego dziełek :) Ponadto nowo wprowadzone do Remkowersum postacie mają naprawdę spory potencjał no i interakcje na linii Siarkowska-Paterborn były wiarygodne i ciekawe.
Swoją drogą to miałem niedawno pisać, że coś mało homoseksualnych postaci w kreowanym przez Mroza świecie, a tu proszę, doszedł i taki wątek :)
Langer. Ale też Karolina Siarkowska, Olgierd Paterborn, komisarz Szczerbiński, Seweryn Zaorski z córką (i ze swoimi wkurzającymi bezbekami), Harry McVay (nie spodziewałem się, że totalnie bez mrugnięcia okiem, bez żadnych, ale to dosłownie żadnych oporów będzie pomagał komuś ewidentnie winnemu strasznych rzeczy), flashbackChyłka oraz Gorzym a jako wzmiankowani w dialogach...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Ej, czy Mróz chciał w tej książce opisać jakiś wielki, skomplikowany spisek? Stawiam to pytanie zupełnie na serio, tak, jak zazwyczaj wiem, o czym Remek pisze (przejrzystość narracji to on akurat opanował) i wiem też, co chce w danym momencie czytelnikowi opowiedzieć, tak tu pozostaje do dla mnie zagadką. Z jednej strony w dużej części tekstu autor zdaje się właśnie bardzo mocno pragnąć pokazać sieć jakiejś skomplikowanej, wielowymiarowej intrygi oplatającej bohaterów, z drugiej wciąż i wciąż wychodzi mu to jakoś tak na pół gwizdka.
Co ciekawe Najpłodniejszy zdaje się naprawdę bardzo pragnąć, by ten spiskowy element „Zarzutu” wybrzmiał nader mocno. Mamy tu wizyty w klubie, w którym oczywiści na zapleczu urzęduje Niezwykle-Ważny-Bandzior, mamy tajemniczą, przewijającą się w tle kobietę (coś, co już się kiedyś w tej serii jakoś tam sprawdziło), tajemniczy liścik porzucony naszej prawniczej parce, mamy dodany mocno od czapy, jak na to spojrzeć z perspektywy, wątek tajemnicy tyczącej tego, jaką uczelnię ukończyła jedna z postaci. No, wszelkie takie elementy, które wyraźnie mają tę atmosferę zagrożenia i wszechogarniajności spotęgować. Z drugiej zaś – ha, jakoś tak w ogóle nie da się tego odczuć.
Może to po prostu dlatego, że od początku wyczuwamy – a w finale okazuje się, że te przewidywania bynajmniej nie były chybione – że sama istota intrygi będącej podstawą dla tego wszystkiego bynajmniej nie zaskakuje przemyślnością, złożonością i wielowymiarowością :) Że to wszystko jest raczej jakiś spiseczek niż Wielki Spisek.
Pisarz oczywiście i tam usiłuje to wszystko jeszcze jakoś „przybrudzić”, skomplikować całą sprawę – i konsekwentnie nie kupujemy tego, czujemy, że robi to na siłę, po prostu by nie wyszło, że poddał się zbyt łatwo.
Cierpi na tym wszystkim także drugi aspekt „Zarzutu”, sama sprawa kryminalna. Co interesujące cierpi w bardzo podobny sposób – bo to po prostu dwie strony tej samej monety. Tak samo, jak nie czujemy w pełni Wielkiego Spisku, tak samo nie zastanawiamy się czy oskarżony ksiądz jest winny zarzucanych mu czynów. Najpłodniejszy ewidentnie chciał, byśmy robili i to, i to, a w żadną z tych dwóch rzeczy się tak naprawdę w pełni nie angażujemy. Tak, dobrze się domyślacie, co za moment napiszę: może trzeba było się skoncentrować na jednej z nich zamiast starać się łapać dwóch sroczek za ogonki.
Za to plusik za nowo wprowadzoną postać, „Chyłka prokuratury” jest wiarygodna, wcale-nie-wtórna, przyjemnie się ją czyta. Choć, znowuż, ta intryga wokół niej (tak, bo mamy tu i coś takiego :)) była zwyczajnie denna.
A tak a propos postaci – czy Sebastian Klejn w ogóle jeszcze jest aplikantem Zordona? Bo zniknął sobie, rozumiem, że po finale „Werdyktu” mógłby mieć problemy z dogadywaniem się z patronem, ale nie zostało to nigdy wyjaśnione ani w ogóle zasygnalizowane. Bo ta cudowna zmiana firmy kancelarii w ostatnim rozdziale to po prostu błąd redaktora czy wydawcy, to chyba jasne.
Aha, jeszcze kwestia zakończenia powieści. Po co, panie Remek? Po co, nie mając totalnie i całkowicie pomysłu na cliffhanger, w ogóle nie wiedząc, jak tu podkręcić akcję, zdecydował się pan jednak to zrobić. Pod każdym względem na siłę. Bo co, bo wiele razy w finałach kolejnych tomów tej serii były takie podkręcania, to i tu jakiś musiał się pojawić i już? Nie lepiej było już sobie odpuścić i uznać, że Chyłkowa ciąża wystarczy? Swoją drogą to to pańskie uniwersum jest naprawdę maleńkie, zważywszy, ile osób z różnych cykli wpadało na siebie przypadkiem w tym...
Okej, to ile ja mam temu dać gwiazdek? Niech już będzie 5/10, ogólna Mrozowa lekkość jakoś tam się przez to wszystko przedzierała, Zordonowskie przemyślenia na temat religii były ciekawe i pokazujące w miarę, czemu uchodzi on za niegłupiego faceta (wcześniej czasem niełatwo było to pojąć :)) i bo dałem się nabrać na jedną z pomniejszych Remkowych zmyłek.
PS: W Mrozowersum łatwo dodać do znajomych na fb kogoś, kogo się w ogóle nie zna i kto w dodatku ma pewne powody, by się pilnować :) Ale ze to miło wiedzieć, że mam coś wspólnego z Zordonem, ja też zlepiam ogryzki w znacznej części już zużytych mydeł tworząc mydłowego Frankenstaina :)
Ej, czy Mróz chciał w tej książce opisać jakiś wielki, skomplikowany spisek? Stawiam to pytanie zupełnie na serio, tak, jak zazwyczaj wiem, o czym Remek pisze (przejrzystość narracji to on akurat opanował) i wiem też, co chce w danym momencie czytelnikowi opowiedzieć, tak tu pozostaje do dla mnie zagadką. Z jednej strony w dużej części tekstu autor zdaje się właśnie bardzo...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Remigiusz Mróz zazwyczaj bardzo dobrze radzi sobie z timingiem swoich książek. Potrafi rozplanować powieściowe wydarzenia i nadać im co najmniej w miarę odpowiednią dramaturgię - właśnie gdy idzie o ich rozłożenie w czasie. Sam bodaj dokładnie nigdy nie ganiłem go za ten element twórczości, a raz czy dwa może nawet zdarzało mi się go za to otwarcie pochwalić. No to w trakcie lektury „Widma Brockenu” dość długo miałem wrażenie, że to nie jest to „zazwyczaj”. Że tu Remek jakoś tak niespecjalnie sobie z tym akurat elementem radzi.
Początek – pozornie bardzo fajny, po Mrozowemu sprawnie napisany, po Mrozowemu wciągający, jednocześnie jednak czytając go ciągle i ciągle czułem, że to wszystko idzie w jakiś taki banał. Specyficzny-Mrozowy-Banał, podkreślmy to, nie idzie tu o jakiś zwykły banał :) Tyle razy już u Najpłodniejszego mieliśmy wciągające rozpoczęcia powieści, w trakcie których to rozpoczęć główny protagonista był władowywany w jakąś nieprzyjemną dlań sytuację, że tu aż chciało się westchnąć – „o, znowu to… i pewnie znów wszystko rozwiąże się banalnie i tak, że będzie widać, że nie było na tę opowieść wielkiego pomysłu”. Z drugiej jednak strony autor zdawał się wygrywać swoje, dwója prawników jechała z Warszawy, mogliśmy się mimo wszystko zastanawiać ocb z zachowaniem Forsta, jaką to nasz dzielny komisarz skrywa tym razem tajemnicę, pojawił się wątek Goralenvolk, na wprowadzeniu którego wyraźnie bardzo, ale to bardzo pisarzowi zależało, powidoki dwóch czołowych antagonistów z obu krzyżujących się w tym tomie serii coraz wyraźniej majaczyły nam na horyzoncie. Najsłabiej może wychodziły zwroty akcji (to nazwisko aż tak wiele znaczyło? i równie wiele znaczyłoby dla kogokolwiek poza nimi, serio?) wciąż jednak były to naprawdę górne stany Remkowej normy. Do tego stopnia zresztą, że miałem wtedy zamiar napisać w tej recce, że tak, jak fanem Chyłki i jej przygód nie jestem, tak dzięki „Widmie…” przypomniałem sobie, jak sprawny potrafi był Najpłodniejszy, gdy tylko trochę odstawi warszawską prawniczkę w tło.
A potem nadszedł środek tekstu. Ten, w którym Pan Psychopata robił swoje panpsychopacie rzeczy. Nudny, niewciągający, nietrzymający w napięciu. Niby ciężko popsuć taką sekwencję, jaką Mróz nam w nim na tym etapie zafundował, niby została ona stworzona, by trzymać czytelników za buźki – ale nijak nie trzymała. Nawet To-Dramatyczne-Wydarzenie wybrzmiało o wiele mniej wyraźnie niż powinno. Tak, to tu najwyraźniej objawiły się te wzmiankowane wyżej problemy z timingiem powieści, ten etap testu zajmuje naprawdę dużo miejsca, kilku godzinom pisarz poświęca tyle samo stron co wcześniej kilku dniom – i nijak nie jest ono tego warte.
Najbardziej swoją drogą ucierpiał w tym wszystkim element, na którym Mrozowi wyraźnie bardzo zależało: interakcje na linii Chyłka – Osica. Celowo pominąłem tę kwestię w drugim akapicie, by tym wyraźniej podkreślić ją teraz – tam to się całkiem udawało, przeciwstawienie obu osobowości grało, bawiliśmy się spięciami między nim. W tym momencie zaś to zanikło. Nie ma wymian zdań, nie ma przytyków, docinków i „kto się czubi...”. Rzucało się to w oczy tym wyraźniej, że Najpłodniejszy nie zapomniał o nich i jak najbardziej usiłował coś takiego tu pisać. I wyszło bardzo źle, nieciekawie i totalnie bez ikry.
Trzeci etap powieści jakoś tam to wszystko ratuje. Czujemy atmosferę jaka towarzyszy naszym bohaterom po zakończeniu poprzedzających go wydarzeń, temperatura relacji między nimi jest naprawdę w porządku. Aura uspokojenia i powrotu świata na w miarę właściwe tory otacza to wszystko i my to kupujemy.
I wreszcie etap czwarty, zakończenie sensu stricto. Wiecie co, wtedy nader wyraźnie dotarła do mnie pewna myśl: czasem jest tak, że w finale kryminału/thrillera autor wyjaśnia nam to, co się działo wcześniej, czasem zaś tak, że tłumaczy nam się z tego, co zrobił. I to stanowczo był ten drugi wypadek, tu mieliśmy do czynienia z tłumaczeniem się. I takim dosłownym (tak, Remek wprost opowiadał nam co się działo z postaciami i doprowadziło ich do stanu z powieści), ale i takim głębszym, w większym stopniu tyczącym istoty świata wykreowanego w „Widmie Brockenu”.
Ej, czemu ja daję temu aż 7/10? Przy tylu zastrzeżeniach i krytycznych myślach? Cóż, chyba po prostu stęskniłem się za Forstem i Osicą, za atmosferą gór (była dobrze oddana, fakt, choć to, że nagle wszystkie postacie, także te w przeszłości pokiereszowane i takie o których wprost słyszeliśmy z ust lekarzy, że sport w ich wypadku nie wchodzi już w grę, tu nagle łażą w zimie po trudnych szlakach mocno bawił) i tą standardową Remkową lekkością z początku tekstu.
PS: Karolina Siarkowska to mocno ogólnopolska pani prokurator. Jest z Poznania, po kilku przegranych sprawach awansowała (sic) do Warszawy, ale może też zadziałać na Podhalu, jeśli trzeba :)
Remigiusz Mróz zazwyczaj bardzo dobrze radzi sobie z timingiem swoich książek. Potrafi rozplanować powieściowe wydarzenia i nadać im co najmniej w miarę odpowiednią dramaturgię - właśnie gdy idzie o ich rozłożenie w czasie. Sam bodaj dokładnie nigdy nie ganiłem go za ten element twórczości, a raz czy dwa może nawet zdarzało mi się go za to otwarcie pochwalić. No to w...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Ej, czemu to było takie niezredagowane? Wiadomo, dziełkom Mroza nieraz zdarzało się cierpieć na tę przypadłość już wcześniej, ale tu ta cecha występuje w takim natężeniu, że naprawdę zwraca to uwagę. Poczynając od takich najbardziej podstawowych kwestii (reportaż Zygzaka poświęcony sprawie, znaleziony przez Chyłkę na stronie NSI, jest raz pisany, raz zrobiony w formie audiowizualnej, Iwański z początku jest napakowany nawet bardziej niż Rabant, by po chwili ustępować mu mocno pod tym względem), poprzez tylko nieco mniej rzucające się w oczy (Paterborn ot tak wraca z Jeleniej Góry do Warszawy, choć poprzedni tom dość mocno sugerował, że dotknęła go dożywotnia karna zsyłka, Kormak chodzi po kancelarii bez śladu traumatycznych przeżyć z tegoż tomu), aż po sprawy zupełnie zasadnicze dla fabuły.
Tak, nie da się ukryć, multum rzeczy się w niej nie trzyma kupy i to właśnie na poziomie konstrukcyjnym. Początkowa (swoją drogą to nawet nie aż taka początkowa, to zdaje się zajęło chyba ze trzydzieści procent otwierającego tę pozycję tekstu) zmyłka Judytowa jest po prostu denna. I tyle. Co by nie mówić, Najpłodniejszy akurat to zawsze potrafił. Umiał zmylić czytelnika, zaskoczyć go rozwojem wypadków tak, że ów odbiorca danej powieści dochodził po wszystkim do wniosku, że mógł ten rozwój przewidzieć. No to tu jest to zrobione tak bardzo „na odwal się”, tak bardzo po linii najmniejszego oporu, że aż się trochę wierzyć nie chce. I później cała powieść wygląda podobnie – Chyłka i Zordon jednak mogą wystąpić przeciwko sobie w sądzie bo tak, bo to autorowi pasował, choć wcześniej nie mogli. Argument z zeznań wspólnej przyjaciółki (czy raczej „przyjaciółki”) procesującej się parki, z początku przedstawiony jako coś nader ważnego i omalże rozstrzygającego ich sprawę potem, już na sali sądowej, miga przez moment i tyle go widzimy. Samo wysypanie się winnej postaci w finale jest zwyczajnie niedorzeczne. Itd.
Zresztą popatrzmy moment na konstrukcję „Werdyktu” pojmowaną tak naj, najbardziej ściśle. Całą końcówkę sprawy, to, jak się wszystko rozstrzygnęło, mamy po prostu podaną w dialogu naszego prawniczego małżeństwa, opowiadającego sobie o tym, co się wydarzyło, the end. Znowuż – Najpłodniejszy nie miał przecież nigdy specjalnych problemów konstrukcyjnych, prawda? A tu – nieradzenie sobie, linia najmniejszego oporu, na odpierdol, serio.
Chyba coś tu kogoś przerosło… Chyba Remek, opisując dwie de facto sprawy + intrygę wewnątrzkancelaryjną + szykując duży crossover z serią Forstową, poległ w morzu rzeczy, o których trzeba było myśleć, które trzeba było rozplanowywać i przelewać na karty WORDa. Nawiasem mówiąc… tak, dobrze się domyślacie, opisując dwie sprawy tak, że naprawdę często nie do końca wiedzieliśmy co się na kartach powieści dzieje, kto oskarża, kto się broni itd. oraz opisując wyjątkowo denną intrygę wewnątrzkancelaryjną.
No i dorzućmy na koniec jeszcze jedną rzecz, na której Mróz się tu mocno poślizgnął, najwyraźniej nie radząc sobie z ilością spraw. Mamy w książce wprowadzone aż trzy nowe postacie, postacie, które być może miały mieć spore znaczenie dla całego rozwoju tego cyklu i które na pewno miały w zamyśle Najpłodniejszego być charakterystycznymi i przyciągającymi uwagę. I nie wyszło, są wszyscy troje, ewidentnie wbrew ambicjom autora, po prostu mdli.
Jedna z gorszych powieści Mroza, szkoda, serio, bo potencjał był.
Nawiasem mówiąc ciekawie przedstawiało się to, jak Remek chciał to wszystko ratować wrzucając, głównie na początku tekstu (już na etapie redakcji?) kupę śmiesznostek i aluzji (nawet siedemdziesiąt milionów przetracone na wybory, które się nie odbyły się pojawiło :) , no i Magdalena Cielecka herself). Okej, było w miarę fajnie, aluzyjnie właśnie i… tyle.
PS: Swoją drogą motto użyte przez Najpłodniejszego dwa tomy temu, „Inter arma silent leges”, chyba jednak bardziej pasowałoby tutaj :)
Ej, czemu to było takie niezredagowane? Wiadomo, dziełkom Mroza nieraz zdarzało się cierpieć na tę przypadłość już wcześniej, ale tu ta cecha występuje w takim natężeniu, że naprawdę zwraca to uwagę. Poczynając od takich najbardziej podstawowych kwestii (reportaż Zygzaka poświęcony sprawie, znaleziony przez Chyłkę na stronie NSI, jest raz pisany, raz zrobiony w formie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Nie jest to coś oczywistego, rzucającego się w oczy, ale pisząc tę powieść Mróz toczył ze sobą pewną walkę. Z jednej strony chciał żeby to był nowy początek, nowy start całej Historyji o Chyłce i Zordonie, żebyśmy jakoś oderwali się od mocno skondansowanych wydarzeń z kilku ostatnich tomów tego cyklu, z drugiej zaś te wydarzenia, chęć kontynuowania tamtej opowieści, ciągle i ciągle go doganiała. I nie da się ukryć, że Najpłodniejszy tej walki nie wygrał :( Contynuity, ta nie chciana przezeń tu ciągłość wydarzeń, dogoniła go na całego. Dopadła go, czyniąc sprawę z tego, konkretnego, tomu banalną i właściwie jawnie nic nie znaczącą. Notabene w tym kontekście jest aż trochę śmiesznym to, jak w końcówce autor stara się nadać jakikolwiek sens tajemniczemu symbolowi używanemu przez sprawcę, szczęściem nie trwa to zbyt długo, sam autor najwyraźniej zdawał sobie sprawę, że wielkiego sensu to to nie ma.
Co więcej nie jest o jedyna klęska Remka w tej powieści. Dość podobnie jest z jej finałem. Wiecie, jak wyglądały zakończenia ostatnich kilku książek z serii Chyłkowej – były mocne, ale nie w tym znaczeniu, by pisarz etapował przemocą, krwią czy czymkolwiek. To tym, że pojawiał się suspens, akcja zaczynała naprawdę trzymać nas za twarze, serduszka zaczynały nam szybciej pipać. I wiecie też, że nie raz Najpłodniejszemu bardzo dobrze to wychodziło. Że nie miałem problemu, by go za to chwalić. No to tu ten mocny finał został rozbity aż na trzy części (wydarzenia w kancelarii – SOHO – mieszkanie Chyłków). I jakoś serduszko nie pikało :( I jakoś szczególnie tych emocji, które autor ewidentnie chciał we mnie rozbudzić nie czułem. Jakoś nie podziałało, mimo że były tu aż trzy te wzmiankowane wyżej punkty.
Za to plusik za postać Zuzanny, która tu po raz pierwszy ma nieco więcej do powiedzenia. Wyszło naprawdę nieźle, niby Chyłka-bis ale jednak nie do końca, jej historia życia też, powiedzmy, że jakoś tam się broniła. Może nawet nieco lepiej niż prawnicza wiedza Najpłodniejszego (zarząd w spółce komandytowej, serio? Niby był wzmiankowany tylko raz, ale naprawdę mi zgrzytnął). Dodajmy też, że Langer jako megapsychopata też jakoś tam się tu bronił, w sumie samodzielnie nadając kryminalnej intrydze jakikolwiek sens.
Mimo wszystkich, jakże licznych zastrzeżeń daję aż 6/10. Dramat Anki i Kormaka poruszył, tak samo skala emocji między nowo zaślubionymi małżonkami. Wszystko bez szarżowania, na spokojnie, w tym pierwszym wypadku można nawet powiedzieć, że przy minimalizmie środków.
PS: Tak, jak powyżej pisałem, że nieco śmieszyło pośpieszne wyjaśnienie roli jakże-tajemniczych-symboli zawarte w finale tego tomu, tak jeszcze bardziej chyba rozbawiło mnie jeszcze pośpieszniejsze wyjaśnienie na jego początku, że to „Chyłka po raz pierwszy musi oskarżać” z okładki to nie do końca prawda, jakby się jakiś bardziej uważny fan cyklu dopytywał. Ale okej, tym bardziej że jej późniejsze rozterki na tym tle wybrzmiewały w miarę wiarygodnie.
PPS: Ej, właściwie czemu Borsuka nie było na tym ich ślubie? Jeśli go nie zaprosili, to w sumie duży nietakt z ich strony :(
Nie jest to coś oczywistego, rzucającego się w oczy, ale pisząc tę powieść Mróz toczył ze sobą pewną walkę. Z jednej strony chciał żeby to był nowy początek, nowy start całej Historyji o Chyłce i Zordonie, żebyśmy jakoś oderwali się od mocno skondansowanych wydarzeń z kilku ostatnich tomów tego cyklu, z drugiej zaś te wydarzenia, chęć kontynuowania tamtej opowieści, ciągle...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Jest coś dziwnie klasycznego w początku tej powieści, w sposobie, a jak autor rozpoczyna narrację. Cały opis żałoby po Zordonie, tego, jak poszczególne osoby z jego otoczenia reagują na fakt, że ma go już na zawsze zabraknąć, wszystko to jest zrobione nader spokojnie, bez szarżowania, ale przede wszystkim właśnie z dużym poszanowaniem „normalnych” reguł pisania takich rzeczy. To wręcz trochę zaskakujące, zważywszy, że początek tej powieści jest w bardzo, bardzo znacznym stopniu prostą kontynuacją wydarzeń z poprzedniej części tego cykl, który od takiej klasyki mocno odbiegał, ale tu ta klasyczność naprawdę rzuca się w oczy. I to wszystko działa, czujemy ich ból, czujemy tę pustkę, która stała się ich udziałem. Tak, tu na pewno objawia się ta standardowa pisarska lekkość i po prostu niezwykła sprawność Remka. Zwyczajnie: jego wielki talent.
I tak samo, jak jednoznacznie widzimy te elementy w początkowych partiach „Egzekucji”, tak samo mocno i bez wątpliwości powracają one w końcowych jej rozdziałach. Tu jest mocno, mamy odczuwać suspens, mamy z zapartym tchem śledzić perypetie parki bohaterów i ich otoczenia, ma nam serduszko zacząć szybciej pikać. I pika :) I, znów, to wszystko działa, po tym, jak w finale poprzedniej części Najpłodniejszy w znacznym stopniu spalił był te elementy, tu mamy powrót (bo przecież jeszcze wcześniej mu się to udało, gdy rozgrywał motyw bomby umieszczonej pod samochodem Chyłki) do jego sukcesów w kreowaniu tego typu scen. Podobnie jest zresztą także i później, już w tym najściślejszym finale powieści, zamykającym zresztą przecież też pewną subserię w ramach cyklu chyłkowego. Czujemy oddech, czujemy uspokojenie, wyciszenie sytuacji, czujemy to, jak wszystkie, jakże liczne dramaty Remkowych postaci nieco się tonują (a nie mam wątpliwości, że taki był w tym wypadku jego cel).
Aha, dodajmy w tym miejscu coś jeszcze: w tym szeroko pojętym finale powieści udało się Najpłodniejszemu coś jeszcze, coś, co dotąd wychodziło mu moich zdaniem mocno tak sobie: wreszcie poczułem kim jest Piotr Langer. Czy może – wreszcie zacząłem go widzieć tak, jak pisarz chciał od początku, bym go widział. Jest tu nareszcie tym wszechpotężnym psycholem, którym może prawie wszystko i nie cofnie się przed prawie niczym. W jakimś tam stopniu wejrzałem w jego duszę (w jakimś tam stopniu, wciąż nie do końca, wciąż tu coś Mrozowi umyka), serio :)
Okej, jak więc wygląda środek tej powieści, to, o co często twórcy dbają najmniej? Bagienko, jak to się nieraz zdarza? No… może nie bagienko, może to nie jest tak, że jakoś specjalnie męczymy się w trakcie lektury, ale też nie da się ukryć, że ta część akurat nie porywa. Wszystko wydaje się w niej jakieś takie przytępione, bez specjalnego życia. Sama sprawa sądowa współprowadzona przez naszą dzielną prawniczkę jest tu chyba najlepszym przykładem: czy ktokolwiek określiłby ją inaczej niż jako rozmytą, nieabsorbującą czytelnika w stopniu, w jakim jeszcze żadna jej sprawa nas nie absorbowała?
Choć, rzecz charakterystyczna, i tu Najpłodniejszemu najlepiej wychodziło to, za co zabrał się w najbardziej klasyczny sposób – motyw odnajdowania siebie przez osobą z amnezją. Spokojnie i z wyczuciem i naprawdę trochę mogliśmy wejść w buty takiego kogoś.
6/10, całkiem udany tom, choć ciężko nie zauważyć, że trudno będzie zwracać na niego jakąś szczególną uwagę w tym cyklu, zapewne wbrew zamierzeniom autora.
PS: Do tej pory spośród wykreowanych przez Mroza polityków Hubert Korodecki wydawał się jednym z najporządniejszych i najuczciwszych, a tu proszę… Najpłodniejszy musi chyba mieć nader niską opinię o całej naszej klasie politycznej :)
Jest coś dziwnie klasycznego w początku tej powieści, w sposobie, a jak autor rozpoczyna narrację. Cały opis żałoby po Zordonie, tego, jak poszczególne osoby z jego otoczenia reagują na fakt, że ma go już na zawsze zabraknąć, wszystko to jest zrobione nader spokojnie, bez szarżowania, ale przede wszystkim właśnie z dużym poszanowaniem „normalnych” reguł pisania takich...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Ależ tu Mróz upraszczał sobie wszystko. Serio, wcześniej Remek, mimo że przecież w pełni świadomie pisze literaturę-bardzo-popularną, mimo że zdaje się nie mieć problemu z byciem ocenianym jako literacki fast food, nie miał takich akurat tendencji. Nie pisał tak, że człowiek łapał się za głowę i chciał krzyczeć „Ej, dlaczego to tak prosto idzie?! No przecież w prawdziwym życiu sprawy nie mogłyby tak łatwo się rozwiązywać!”. Sprawy Chyłki i Zordona były jakoś tam dopracowane, ale przede wszystkim miały swój „ciężar”. Całe zachowania dwojga prawników, to, co się w ich życiu działo – podobnie.
No to tu go nie mają. Chyłka tak po prostu wygrywa proces na długo przed połową tekstu, dzięki banalnej sztuczce, a ja mam wierzyć, że coś takiego rzeczywiście mogłoby się wydarzyć. Bez czegokolwiek, co by potrafiło jakoś „złapać czytelnika za mózg”, bez jakiegokolwiek ciężaru właśnie. Kordian tak po prostu odnajduje kogoś, kogo odnaleźć nie sposób – bo chce. I tak przez całą powieść, naprawdę.
Pamiętacie, jak jakiś czas temu recenzowałem pewien anglosaski thriller prawniczy, zarzucając mu totalne uproszczanie całego powieściowego obrazu rzeczywistości? Nie stwierdziłem wtedy tego wprost, jednak to właśnie twórczość Najpłodniejszego traktowałem w tamtej recce jako kontrapunkt, jako to, co czego porównuję tamtą powieść. No to teraz nasz, polski autor postanowił najwyraźniej zbliżyć się do owych standardów.
Gorzej, że to zjawisko przenosi nam się na całą strukturę tekstu. Sama sprawa, którą mieliśmy się tu zajmować tak po prostu sobie ginie. Serio, gdy po raz ostatni widzimy na kartach powieści głównego oskarżonego nijak nie domyślamy się tego, że to nasz ostatni kontakt z nim – co jest chyba dobrym probierzem tego, jak niezbornie wszystko się kończy. W sumie jest to tym bardziej dziwne, gdy przypomnimy sobie, o jakim ciężarze gatunkowym przestępstwa tu mówimy, to nie powinno tak po prostu się zakończyć, bo pisarz nie ma ochoty czy zamiaru pisać dalej tego wątku. A tak się kończy.
I może nawet aż tak by mnie to nie ruszało, gdyby nie fakt, że Najpłodniejszy w posłowiu pisze, że zamiast thrillera prawniczego wychodził mu tu miejscami thriller psychologiczny – fajnie, że ma takie zdanie o powieści, w której warstwa psychologiczna dostosowała się do fabularnej, ba, przebiła ją, bo psychologii postaci nie ma tu w większym jeszcze stopniu niżli innych cięższych gatunkowo elementów.
W ogóle wszystko tu dostosowuje się do tej wszechogarniającej tendencji, popatrzcie choćby na sposób w jaki Mróz buduje w tym tomie to swoje uniwersum. Crossover z serią polityczną jest, bo być musi, okej. Ale sposób w jaki nawiązano tu do pewnej innej Remkowej pozycji, i to już na pierwszych stronach powieści, zaskakuje wręcz łatwoś… eeee… okej, mówmy wprost, pewnym takim prymitywizmem. Chyłka nagle wspomina o sprawie sprzed lat – the end.
Swoją drogą to Najpłodniejszy jest naprawdę łaskawy względem swojej zdaje się ulubionej postaci – nasza pani mecenas łamie podstawowe zasady zawodu, staje za to przed sądem dyscyplinarnym (będąc ewidentnie winną, podkreślmy to), kłamie podczas jego obrad, a autor, gdy sędziowie zdają się być skłonni ją uniewinnić pisze, że „być może coś zrozumieli”, słodziutkie.
3/10, bo dalej standardowa Remkowa lekkość jakoś się przez to wszystko przebijało, no i były jakiejś tam zwroty akcji :)
Ależ tu Mróz upraszczał sobie wszystko. Serio, wcześniej Remek, mimo że przecież w pełni świadomie pisze literaturę-bardzo-popularną, mimo że zdaje się nie mieć problemu z byciem ocenianym jako literacki fast food, nie miał takich akurat tendencji. Nie pisał tak, że człowiek łapał się za głowę i chciał krzyczeć „Ej, dlaczego to tak prosto idzie?! No przecież w prawdziwym...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
„Bohatersko rozwiązuje problemy nieznane w żadnym innym” – ktoś tak kiedyś podsumował pewien ustrój społeczno-polityczno-gospodarczy. I w trakcie lektury „Precedensu” ten cytat jakoś tak ciągle rozbrzmiewał mi w głowie. Wciąż i wciąż miałem wrażenie, że Remek sztucznie tworzy problemy, by je potem – przyznać to trzeba uczciwie – całkiem ciekawie i literacko nader sprawnie rozwiązać. Że bardzo mocno na siłę kreuje mocniejsze powieściowe sytuacje, być może po prostu wiedząc, że potem będzie już potrafił sobie z nimi poradzić, może tego nie wiedząc i uznając, że takie mocniejsze wstawki są wartością samą w sobie w takim rodzaju literatury jaką on tworzy, nie wiem, nie siedzę w aż tak dużym stopniu w jego głowie.
I w sumie nie byłoby w tym nic złego, bawiłem się nieźle, ba, autentycznie serduszko mi szybciej zaczęło pikać w tej scenie, w której miało. A o to był naprawdę trudno, scena owa była długa i rozwinięta ponad miarę, wiedziałem przecież, że jej bohaterom dokładne nic nie grozi i w sumie nie miałem z nimi żadnej głębszej więzi. A jednak – Najpłodniejszy, przy wszystkich tych przeszkodach, osiągnął swoje i to nie tylko w tej jednej scenie (w niej po prostu w największym stopniu), także, choć w mniejszym stopniu, przy kwestii rdzenia powieści, oddać mu to trzeba.
Warto więc było ponieść ten koszt?
No, tylko, że to pytanie akurat też jest bezzasadne. Nie przypadkiem w pierwszym akapicie pisałem o moim wrażeniu, a w drugim użyłem trybu warunkowego. Nie można tu mówić o żadnym literackim koszcie. Na to wszystko był jakiś tam pomysł, były jakieś puzzle, które autor dał nam do układania i wszystko się w finale złożyło. Wyszła generalne pisarka sprawność Najpłodniejszego, wyszła - w tych obszarach powieści – w naprawdę niezłym stylu.
Swoją drogą serio trzeba docenić, jak bardzo pisarza nie pozwala się nam nudzić :) Tu zanosiło się na zwykłą powieść z tej serii, jedna z wielu, po tym, jak niedawno skończył się jakiś tam subcykl w jej ramach, ale nie, tak być nie może, więc skala zmian w życiu postaci w rezultacie wręcz poraża. I to aż ciekawe, co dalej choćby z Kormakiem (notabene też podwójnie, z nim jako nim, ale też z nim w ramach mrozowersum) z Anką z recepcji (interesujące, że po raz pierwszy dowiadujemy się o niej czegoś konkretniejszego, czy tylko dla mnie było zaskoczeniem, że cokolwiek nagle i bez zapowiedzi zostaje określona jako „twarda babka”?), z Arturem itd. I Remek będzie miał ładne pole, by tym pograć :)
No to zaznaczmy to jeszcze dla jakiejś tam równowagi: tak, jak Mróz mocno wygrał tu literacko, tak prawnie poległ totalnie. No, aż się prosiło, by w tych scenach w sądzie, w których Chyłka nawija o domniemaniu niewinności, zasadzie in dubio pro reo itd., Paterborn przypomniał o zasadzie swobodnej oceny dowodów i domniemaniach faktycznych, dzięki którym to instytucjom prawa procesu karnego mógłby choćby spróbować całkiem sporo jeszcze ugrać. Z Mrozowym zastosowaniem Prawa Upadłościowego też zresztą byłyby problemy.
Problemiki literackie też rzecz jasna są, no, choćby ten najważniejszy (co główna antagonistka, która przecież nie musiała w to wszystko wchodzić, teraz ze sobą zrobi, jak będzie zarabiać na chleb?). Ale to już kwestia szczegółów.
Per saldo jednak mocne 6/10, Remek rozegrał tu wszystko naprawdę na swoich zasadach.
„Bohatersko rozwiązuje problemy nieznane w żadnym innym” – ktoś tak kiedyś podsumował pewien ustrój społeczno-polityczno-gospodarczy. I w trakcie lektury „Precedensu” ten cytat jakoś tak ciągle rozbrzmiewał mi w głowie. Wciąż i wciąż miałem wrażenie, że Remek sztucznie tworzy problemy, by je potem – przyznać to trzeba uczciwie – całkiem ciekawie i literacko nader sprawnie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
„Jak na swój gatunek, to naprawdę wciąga” – ta myśl towarzyszyła mi dość długo podczas lektury „Uwikłania”. Tak, całkiem fajnie to do mnie przemawiało – z jednej strony rzucało się w oczy, że Miłoszewski chce napisać taki nieco ambitniejszy kryminał, wskazywały na to te najbardziej zewnętrzne, „widoczne” okoliczności, podjęcie w tekście problematyki terapii psychologicznej oraz tego, jakie źródła ma duża część biznesu w Trzeciej RP, ale nie tylko one, także np. mnogość nawiązań literackich. W każdym razie widać było że autor nie ma zamiaru, cóż, umizgiwać się do czytelnika. Że to nie ma być Coben :) Z drugiej – naprawdę miałem wiele frajdy z czytania, nawet gdy weszła, siłą rzeczy, dochodzeniowa żmudność (bo nasz dzielny śledczy chodził po biegłych itd.) to nie miałem poczucia, by pisarz musiał się z nią jakoś szczególnie zmagać, wyglądało to tak, jak gdyby poddawała mu się ona sama. A to o to zadaje się o takie właśnie wrażenie idzie w tego typu zmaganiach :)
Do tego dochodziła naprawdę w miarę sprawnie robiona kreacja postaci. Rzecz charakterystyczna: gdzieś tak od czterdziestu procent tekstu autentycznie czułem się tak, jakbym znał tych ludzi co najmniej od kilku tomów jakiegoś cyklu literackiego, nie raptem od początku tej konkretnej książki. A to już chyba spore pisarskie osiągnięcie.
No, tylko, że potem coś dziwnego zaczęło się dziać z samą fabułą. O ile kreacja świata (notabene duży plus za Warszawę jako jednego z bohaterów książki) dalej była nader okej, o tyle sam ciąg przyczynowo-skutkowy już nie. Interesujące, że mogę w sumie podać dokładny moment, kiedy moim zdaniem zaczęło się to walić – o ile sekwencja z kojarzeniem cyferek była jeszcze bardzo w porządku, o tyle cudowne odnalezienie nekrologu już nie. Ciężko mi sobie wyobrazić, by prokurator, goniony terminami, pracujący nad kilkoma sprawami naraz, tak po prostu w tak olbrzymim stopniu zaufał swojej intuicji. Nawet super-hiper-wspaniały-stróż-prawa-pan-prokurator-Szacki.
Generalnie im dłużej tę książkę czytałem, tym bardziej miałem wrażenie elementów rozpadu struktury tekstu. Nie rozpadu jako takiego, wszystko ogólnie trzymało się kupy aż do końca, właśnie „elementów rozpadu”. Ten Zły tak po prostu dzwoni do naszego dzielnego śledczego (ej, co on właściwie chciał przez to ugrać?), serio? Tu muszę zresztą dodać pewną bardzo konkretną uwagę techniczną – gdyby to Szackiemu pozwolono wybrać wtedy knajpę, w której panowie się spotkali, cała ta scena robiłaby o wiele, wiele większe wrażenie. Szczegół, ale w naprawdę wielkim stopniu zmienił, przynajmniej w moim wypadku, percepcję tego, jak wiele Ten Zły może.
I, konsekwentnie, finał powieści nie powala. Serio nikt by się wcześniej nie zorientował, co ich wszystkich łączy? Naprawdę? Serio ten człowiek mógł połączyć losy tylu osób – to trochę jak z tą intuicją naszego śledczego: ciężko w to uwierzyć. Ciężko uwierzyć w taką liczbę zbiegów okoliczności.
Ale, podkreślmy to, samą koncepcję uwikłań opisanych przez Miłoszewskiego jak najbardziej kupuję i ciężko będzie mi o nich (i o ich skali) zapomnieć. Tak: to już dużo.
„Jak na swój gatunek, to naprawdę wciąga” – ta myśl towarzyszyła mi dość długo podczas lektury „Uwikłania”. Tak, całkiem fajnie to do mnie przemawiało – z jednej strony rzucało się w oczy, że Miłoszewski chce napisać taki nieco ambitniejszy kryminał, wskazywały na to te najbardziej zewnętrzne, „widoczne” okoliczności, podjęcie w tekście problematyki terapii psychologicznej...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to